Autor urodził się w 1934 r. Był sierotą, wychowywała go dalsza rodzina. W czasie wojny został uznany za nadającego się do germanizacji. Przebywał w kilku ośrodkach germanizacyjnych, zanim trafił na wychowanie do rodziny niemieckiej. Po wojnie szczęśliwie wrócił do Polski.
Urodziłem się 13 maja 1934 roku we wsi Topola Wielka, pow. Ostrów Wielkopolski, woj. poznańskie. Mama zmarła w 1940 roku, braciszek kilka miesięcy później. W 1941 roku zmarli babcia i dziadek. W tej sytuacji w 1941 roku na dalsze wychowanie wzięli mnie siostra mojej babci Weronika Śnioch i jej mąż Jan, zamieszkujący w tej samej miejscowości. Rodzina była liczna, ale nikt inny nie chciał mnie wziąć, tłumacząc się okupacją i trudnymi czasami. Nowi wychowawcy mieli dwie córki – piętnastoletnią Joannę i siedmioletnią Władysławę. Chcieli, żebym mówił im „mamo” i „tato”, ale święta dla mnie pamięć o śmierci matki spowodowała, że mówiłem im „ciociu” i „wujku”. Wujek Jan pracował z nakazu okupantów w dużym gospodarstwie rolnym u Volksdeutscha Kwiatkowskiego. Za pracę wujek otrzymywał tzw. deputat na każdą osobę z rodziny. Ja byłem piąty, więc Kwiatkowski nie był z tego zadowolony i wydał mnie Niemcom (tak po wojnie wyjaśniał mi to zajście wujek). Do chwili wywiezienia Joanna codziennie uczyła mnie pisać i czytać, co później okazało się bardzo pomocne. Na początku 1942 roku przeszedłem badania lekarskie, w wyniku których służba zdrowia organizacji Lebensborn uznała, że jestem odpowiedniej rasy, nadaję się na zgermanizowanie i będę dobrym Niemcem. I tak się zaczęło. Mój szlak germanizacyjny wiódł przez Kalisz, München, Oberweis, Kalisz, Oberweis, Salzburg, Taxenbach.
Tu przywieziono mnie i kilkoro innych dzieci z punktu zbornego w Ośrodku Zdrowia w Ostrowie Wielkopolskim. W Kaliszu przygotowywano nas dla potrzeb Trzeciej Rzeszy w dawnym budynku klasztoru przy ul. Górnośląskiej. Uczono intensywnie języka niemieckiego, chwalono Hitlera, Niemcy i ich zwycięstwa. Język niemiecki wchodził mi do głowy bardzo opornie, dlatego wiele razy dostałem lanie od nowych wychowawców, którymi byli niemieccy funkcjonariusze i jakieś kobiety mówiące po polsku i po niemiecku oraz siostry zakonne, również mówiące w obu tych językach. Okres adaptacyjny w Kaliszu trwał około 6‐7 miesięcy. W tym czasie zadbano, abyśmy nie mieli żadnych kontaktów z dotychczasowymi rodzinami. Moja ciotka Weronika dobrze znała niemiecki, odwiedzała więc urzędy w gminie Przygodzice i w powiecie Ostrów Wielkopolski, aby uzyskać pozwolenie na kontakt ze mną. Dano jej do zrozumienia, aby natychmiast zaprzestała tych zabiegów, zapomniała o mnie, bo jestem już „deutsche Kinder” [niemieckim dzieckiem]. Wyraźnie jej powiedziano, że w przeciwnym wypadku grozi jej wywiezienie do Auschwitz. Ciotka wiedziała, że jestem w Kaliszu, bo zmieniwszy dane nadawcy, przez robotników polskich wywożących śmieci, wysłałem krótki list informacyjny do domu. Do końca pobytu w Kaliszu nie widziałem się z nikim z rodziny. Jak ja wówczas nienawidziłem Niemców! Miałem już 8 lat, byłem sprytnym chłopcem, tęskniłem bardzo za najbliższymi i kolegami. Myślałem nawet o ucieczce, ale nie znalazłem odpowiedniego kumpla na towarzysza. W Kaliszu mogliśmy jeszcze mówić po polsku, ale pod żadnym pozorem nie wolno było kontaktować się z Polakami. Pamiętam jak dziś, że całe wieczory w ciszy i skupieniu przeznaczaliśmy na modlitwy, aby zmienił się nasz los. Wszyscy byli przytłumieni i zastraszeni. Nasi wychowawcy byli czujni, nawet wśród kolegów i koleżanek wypytywali o nasze myśli i zamiary.
Tu wszystko się zmieniło. Porządek jak w wojsku. Pobudka, capstrzyk, cisza po obiedzie. Nauka, musztra, podział na drużyny i surowy zakaz mówienia po polsku. Wychowawcami byli esesmani w czarnych mundurach, ale pomagały im również kobiety mówiące tylko po niemiecku. Wyżywienie było marne, na obiady głównie pastewna żółta brukiew, raz krojona w kostkę, innym razem jak kapusta na surówkę, na inne posiłki przeważnie czarny chleb i marmolada. Wszyscy bardzo chudli. Największą frajdą było dostać się do drużyny kuchennej, do mycia olbrzymich garów. Dla niemowlaków i maluchów gotowano kaszkę mannę, a my te gary tak łyżkami wyskrobywaliśmy, że nie było właściwie co myć. Pamiętam, że na tym oddziale niektóre dzieci miały najwyżej roczek, nie mówiły po polsku, a jedynie dwa słowa: „papa” i „muter”. Kto wie, co się z nimi stało?
Za każde nieposłuszeństwo wychowawcy karali nas, przeważnie karę wyznaczał dyżurny esesman – pozbawienie posiłków, bicie po dłoniach skórzanym pejczem. Częste było również bicie dłonią lub pięścią w twarz, w zależności od humoru wychowawcy. Jeśli kara odebrania posiłków wynosiła 2, 3 lub więcej dni, to otrzymywało się tylko raz dziennie chleb i czarną gorzką kawę zbożową. Stosowano również zamykanie w ciemni (w piwnicy). Opisuję tylko to, co pamiętam i co sam przechodziłem. Pewnego razu, po ogłoszeniu alarmu lotniczego, wyprowadzili nas na najbliższe pola. Szliśmy czwórkami polną drogą, obok rosły pomidory, wyskoczyłem z ostatniej czwórki, zerwałem dwa pomidory. Jak wstępowałem do szeregu pech chciał, że odwrócił się jeden esesman i zauważył to. Nic nie powiedział, ale w kilka minut po powrocie do ośrodka wezwano mnie do dyżurki esesmanów, trzech z nich doskoczyło do mnie, dwóch trzymało, a trzeci bił pejczem. Rzucałem się i kładłem na podłogę. Ustawili mnie wtedy za dużym, ciężkim krzesłem dębowym, a ręce przywiązali do siedzenia. Wówczas, gdy nie mogłem się prawie ruszyć, bili po dłoniach tak, że krew tryskała. Dalej nie pamiętam, bo straciłem przytomność. Wrzucili mnie między metalowe drzwi, na betonowe schody prowadzące do piwnicy. Koledzy mówili mi potem, że byłem nieprzytomny 3‐4 dni. Po wojnie zastanawiałem się, dlaczego tak mnie zbili za 2 pomidory. Wujek tłumaczył mi, że nie za pomidory, ale za kradzież, bo Niemcy nie lubili złodziejstwa.
Obok nas za drutem kolczastym był obóz jeńców francuskich, którzy litowali się nad nami i w miarę możliwości nam pomagali. Przez druty podawali nam cukierki i inne słodycze, nie było to często, ale jednak. Oni mogli otrzymywać paczki z domu. Francuzi wysyłali nasze listy do rodzin, znów ze zmyślonym nadawcą. Dzięki temu moja rodzina wiedziała, gdzie jestem. Trzeba było uważać na esesmanów, odwracać ich uwagę, pojedynczo docierać do ogrodzenia i przekazywać francuskim jeńcom nasze listy. Było to trudne, ale jakoś udawało się. Francuzi tłumaczyli nam, że wojna niedługo się skończy, trzeba będzie wracać do rodzin, a jak zapomnimy język polski, to nikt nam nie uwierzy, że jesteśmy Polakami.
My starsi chłopcy, w wieku 8‐15 lat, zrozumieliśmy to w lot, a właściwie przystąpiliśmy do działania. Codziennie po capstrzyku (po godz. 22.00), gdy gaszono światła i słychać było odgłos kroków dyżurnego esesmana wchodzącego na dyżurkę, zbieraliśmy się w 4‐5 na jednym łóżku i po ciemku przyciszonym głosem rozmawialiśmy ze sobą po polsku, aby nie zapomnieć ojczystej mowy. Były wpadki, nieraz podsłuchano, nieraz ktoś słaby wydał nas. Bito i karano, a my w skrytości robiliśmy swoje. Musieliśmy tak czynić, bo po przyjeździe do München dowiedzieliśmy się, że nie jesteśmy tymi, którymi dotychczas byliśmy. Ja Wiesław Kuligowski odtąd nazywałem się Claus Kugler, urodzony 20 kwietnia 1934 roku, (jak na ironię zbieżność z urodzinami Adolfa Hitlera) w miejscowości Posen [Poznań], wyznanie ewangelickie. Takimi dokumentami posługiwałem się do końca wojny, w strefie amerykańskiej po drugiej wojnie i w czasie nielegalnej podróży do Polski w sierpniu 1945 roku. Wtedy o ruskich różnie mówiono, bałem się ich i zniszczyłem niemieckie dokumenty, aby nie wysłali mnie znów do Niemiec. Miało to miejsce w Ostrawie Czeskiej. Znalazłem dwie dorosłe osoby spod Sieradza, które potwierdziły moją tożsamość. Wówczas, nie miałem żadnego polskiego dokumentu.
Właśnie w München nastąpiła selekcja. Starszych chłopców i dziewczyny powysyłano do rodzin niemieckich do adopcji. Młodszych przewieziono do kolejnego ośrodka germanizacyjnego w Oberweis koło Gmunden w Austrii. Oddzielono mnie od starszego o cztery lata kolegi, Mariana Wojtaszka, również z Topoli Wielkiej. Nie wiem, co stało się z niemowlętami i maluchami, bo do dnia mojego wyjazdu do Oberweis były jeszcze w München. Po nas przywieziono do München następne grupy polskich dzieci.
Tu rolę wychowawców także pełnili mundurowi, chyba z Wehrmachtu, bo komendant z czarną opaską na jednym oku chodził w zielonkawym mundurze. Dalej dryl pruski, porządek wojskowy, od pobudki do capstrzyku zajęcia, szkolenie musztry i gry. Jedzenie marne, podobnie jak w München. Żadnych kontaktów z osobami postronnymi, nawet z Niemcami. Tam również wykorzystywaliśmy każdy chwilowy brak nadzoru w dzień lub w nocy i rozmawialiśmy ze sobą po polsku. Po niemiecku umiałem już dobrze pisać i czytać.
Starsi koledzy znów przechytrzyli naszych nadzorców. Dowiedzieli się, że w Oberweis są dobrzy Austriacy i nocami na krótko wykradali się, by przekazywać do wysyłki nasze listy do rodzin. I znów moja ciotka Weronika wiedziała, gdzie jestem. Listy przekazywano również niezauważalnie podczas wyprowadzania nas w teren. Nie wiem, jak to organizowano, ale na trasie naszego przemarszu mijał nas jakiś „przypadkowy” cywil i jeden z kolegów przekazywał mu nasze listy. Jeżeli w tej chwili był obserwowany, to przekazywanie listów nie następowało, dla bezpieczeństwa jednej i drugiej strony. Nasza korespondencja była wysyłana z innych miejscowości, bo na poczcie w Oberweis wprowadzono ścisłą cenzurę. Po wyzwoleniu oficerowie z armii gen. Andersa mówili nam, że listy pomagał nam wysyłać Austriacki Ruch Oporu. Wszystkie ośrodki germanizacji dzieci polskich podlegały bezpośrednio Himmlerowi w Berlinie, który otaczał je ścisłą tajemnicą nie tylko przed całym światem, ale nawet przed własnym społeczeństwem. Niemcy nie rozpieszczali nas. Cały czas byliśmy poddani twardej pruskiej dyscyplinie i szkoleniu. Latem 1943 roku zorganizowano dla nas obóz wojskowy pod namiotami, za Gmunden na łąkach nad jeziorem Traunsee. Ubrano nas w mundurki, przydzielono karabiny z bagnetami, ale bez amunicji. Miałem 9 lat, karabin z nałożonym bagnetem był wyższy niż ja. Od pobudki do caps trzyku intensywnie nas szkolono: musztra, biegi, nauka walki wręcz, zadawanie ciosów bagnetem w tarczę z sylwetką lub w manekina. Miało to być potrzebne do zadawania ciosów „polnische banditen” [polskim bandytom]. Nocami organizowano alarmy, zbiórki, rewizje.
W Oberweis też miałem pecha. Pewnego dnia wypuścili nas na plac. Pobiegłem na wzgórze, gdzie za metalowym ogrodzeniem rósł duży orzech włoski i tam usiadłem sobie na ziemi. Za chwilę przyszedł do mnie oficer SS w długich butach, uderzając się pejczem po lewej dłoni, rozkazał mi wejść na drzewo i narwać orzechów. Na widok pejcza dostawałem szoku. Błyskawicznie znalazłem się na drzewie, złamała się krucha gałąź i spadłem z wysokości kilku metrów na plecy. Leżałem ponad 2 tygodnie nieprzytomny w izolatce. Sprawę wyciszono, tak jakby się nic nie stało. Zaprowadzono mnie z powrotem do grupy, do szpitala mnie nie zawieziono, ale ciekawe, że tego oficera już więcej nie widziałem. W Oberweis zdarzały się również dziwne rzeczy. Kilku starszych chłopców uciekło. Po każdej ucieczce było częste liczenie i kontrole. Nic nam nie mówiono, w obozie nie organizowano alarmu. W okolicy natomiast pełno było patroli z psami, obstawione drogi i stacje kolejowe. Żaden z uciekinierów nie został z powrotem przywieziony do Oberweis. Starszych chłopców, którzy kończyli 15 lat, wywożono małymi grupami w nieznanym kierunku. Po wojnie amerykańscy oficerowie z Dywizji Powietrzno‐Desantowej w miejscowości Zel am See mówili, że piętnasto‐szesnastoletnich chłopców spotykali na froncie przy granicy francuskiej. Nie wiedzieli, co z nimi robić, dla hecy ucinali im nogawki i w krótkich spodniach puszczali wolno. W rozmowach chłopcy mówili, że donosili na pierwszą linię frontu amunicję. Kim oni byli – Amerykanie nie wnikali. Latem 1944 roku dużo chłopców i dziewcząt polskich przetransportowano do Salzburga. W tym czasie Niemcom grunt palił się już pod nogami.
We wrześniu 1943 roku trasą przez Wiedeń, Pragę i Wrocław znów wraz z kilkunastoma kolegami znalazłem się w Kaliszu. Tym razem traktowano nas wyjątkowo dobrze. Naszym zadaniem było tylko to, żeby chłopcom i dziewczynkom w Kaliszu opowiadać, że w Oberweis jest pięknie i fajnie, żeby same chciały tam jechać. Trwało to tylko kilka tygodni, po czym z dużą grupą polskich dzieci wróciliśmy do Oberweis.
Następnym etapem był Salzburg. Tam ulokowano nas na peryferiach miasta, w barakach stojących u podnóża skalistej góry. Codziennie nękały nas naloty. W dzień bombardowali Anglicy, w nocy Amerykanie. Wewnątrz góry wydrążone były tunele przeciwlotnicze. Na sygnał syren pędzono nas biegiem do tych tuneli. Wiele razy nie zdążyliśmy dopaść schronu zanim samoloty zrzuciły bomby. Tam odłamkami czy odpryskami zostałem ranny w obie nogi. Znów leżałem w izolatce kilka tygodni, ale zostawiali mnie w baraku, nie pędzili do tunelu. Byłem ciągle w napięciu i w strachu. Na przemian modliłem się o przeżycie i pociłem się ze strachu. To było jak piekło na ziemi. Później zrozumiałem, że obóz w Salzburgu był etapem przejściowym. Stąd wysyłano nas pojedynczo pod nadzorem do rodzin niemieckich w Trzeciej Rzeszy i w Austrii, do adopcji. Ja trafiłem do miejscowości Taxenbach w Austrii.
Pod koniec sierpnia 1944 roku przydzielono mnie do rodziny H. Bruggera w Taxenbach. Mieli „Gasthaus” [zajazd] i gospodarstwo rolne. Pani Bruggerowa zajmowała się restauracją. Pan Brugger był ranny na froncie wschodnim, stracił oko, zakrywał je czarną opaską. Ciągle nosił brunatny mundur i pistolet w kaburze. Bardzo się go bałem, ale on się mną nie zajmował. Bruggerowie na froncie wschodnim stracili też jedynego syna. Był tam też służący narodowości ukraińskiej, lat około trzydziestu, znał kilka języków. Z nim się zaprzyjaźniłem. I znów pech, pani Brugger nakryła nas podczas rozmowy po polsku. Od tego czasu byłem bity za te spotkania, rozmowy po polsku i za to, że nie chciałem mówić do niej „mamo” ani „ciociu”, tylko „Frau Brugger”. Pamiętałem, że moja mama zmarła jak miałem 6 lat, umierała na moich oczach, klęczałem przy łóżku i trzymałem zapaloną gromnicę. Ciotki zaś miałem w Polsce. Pani Brugger ciągle mnie obserwowała i przydzielała mi robotę. Mimo zakazu, potajemnie spotykałem się z tym Ukraińcem, rozmawialiśmy po polsku, choć wiele słów już zapomniałem. On miał radio ukryte na strychu pod podłogą i systematycznie informował mnie o sytuacji na frontach. Pan Brugger był szefem policji w tym miasteczku i dobrze, że nas nie przyłapał. Do maja 1945 roku chodziłem do miejscowej szkoły publicznej, do 5 klasy. W niedziele, dni wolne lub niekiedy po południu ładowano mi plecak i torby jakimiś sprawunkami i musiałem zanosić je w góry, do ich rodziny. Na drogę powrotną ładowano mi bochenki sera. Najgorzej było pod górę. To była dla mnie katorżnicza trasa. Było mi ciężko, za darmo mnie nie karmili. Wyżywienie było co prawda lepsze niż w München i Oberweis, ale i tak byłem wygłodzony, sama skóra i kości. 7 maja 1945 roku o godzinie 13 do Taxenbach wjechali Amerykanie, na czołgach, z akordeonami i flagami. Radość i entuzjazm nie miały granic. Nie tylko obcokrajowcy, ale i miejscowi cieszyli się z zakończenia wojny. Już następnego dnia, 8 maja o godzinie 8 rano przyjaciel ukraiński narysował mi na kartce szkic marszruty do międzynarodowego obozu dla cudzoziemców w Zel am See. Wsadził mnie do pociągu, a sam wrócił do Taxenbach, bo jak mówił, miał jeszcze coś do załatwienia. Kazał mi wysiąść na stacji Brucke, dalej pytać i iść pieszo. Tak dotarłem do obozu w Zel am See, a stamtąd do polskiego obozu w Salzburgu. Miałem wiele propozycji – adopcji przez pułkownika z USA, wyjazd do Włoch i Hiszpanii. Postąpiłem po swojemu, wykorzystałem nieuwagę wartowników amerykańskich na stacji kolejowej Salzburg w poniedziałek 13 sierpnia i wskoczyłem do transportu jadącego do Polski. Przez 2 tygodnie dobrzy ludzie pomagali mi przeżyć, dając mi jedzenie z paczek UNRA. Nie było mnie na liście transportu, nie było więc racji żywnościowej, a podczas kontroli ukrywano mnie, bo jechałem nielegalnie. Udało się. W niedzielę 26 sierpnia 1945 roku stanąłem w domu rodzinnym w Topoli Wielkiej. Nie poznali mnie, bo wyglądałem jak wygłodzony więzień z Oświęcimia.
Tak w skrócie przebiegał okres mojej germanizacji w latach 1942‐1945. Miałem szczęście, bo żyję. Wiele polskich dzieci takiego szczęścia nie miało.