WIESŁAW SZCZEPAŃSKI
Przeżycia 10-letniego chłopca z wysiedlenia podczas okupacji hitlerowskiej
Autor mieszkał z rodzicami i młodszym rodzeństwem w wiosce Grochowiska pod Izbicą Kujawską. Rodzina utrzymywała się z uprawy dziesięciohektarowego gospodarstwa. W 1940 r. zostali wysiedleni, przeszli przez obóz przesiedleńczy w Łodzi a następnie wywieziono ich do Generalnego Gubernatorstwa. Autor w chwili opisywanych wydarzeń miał 10 lat.

[…] Nigdy nie zapomnę ostatniego czwartku maja 1940 roku. Wydawało się, że jest to dzień jak każdy inny podczas wojny.

Jak zwykle w ostatni czwartek miesiąca w Izbicy Kujawskiej, oddalonej od naszej wsi o cztery kilometry, odbywa się jarmark, na który przyjeżdżali rolnicy z całej okolicy. Sprzedawali wyprodukowane przez siebie płody rolne, drób i zwierzęta, a kupowali artykuły pierwszej potrzeby jak sól, cukier, nafta, zapałki itp.

Właśnie w ten ostatni czwartek maja 1940 roku nasi rodzice pojechali na jarmark – żeby zrobić zakupy, ale też żeby posłuchać, co mówią ludzie na temat wojny i wysiedlania przez Niemców polskich rodzin, co już miało miejsce w naszym rejonie. Dowiedzieli się, z których wiosek już wysiedlano mieszkańców, spekulowali, kiedy i gdzie mogą wysiedlać w najbliższym czasie i czy nas to też może spotkać. Po południu rodzice wrócili do domu przygnębieni. […]

Zbliżał się zmierzch. Gdy ojciec wrócił do domu po zadaniu karmy zwierzętom, powiedział, że ma bardzo złe przeczucia, bo krowy jak nigdy porykują z uszami postawionymi do góry, jakby się żegnały, a psy co jakiś czas żałośnie wyją. Mama zaczęła płakać. Po kolacji, późnym wieczorem położyliśmy się spać. Słyszeliśmy jednak, jak rodzice rozmawiali, stwierdzając, że instynkt zwierząt jest niezawodny i wróży coś niedobrego.

Następnego dnia, około godziny trzeciej nad ranem, obudził nas warkot silnika samochodu. Ojciec wstał z łóżka, podszedł do okna i oznajmił nam, że z autobusu wychodzą niemieccy żołnierze i jacyś cywile. Jeden żołnierz i jeden cywil zostali przed naszym domem. Pozostali rozbiegli się po wsi. Po chwili usłyszeliśmy mocne walenie w drzwi. Ojciec otworzył. W drzwiach stał żołnierz z karabinem w ręku i cywil, który łamaną polszczyzną kazał nam szybko się ubierać i zapakować tylko rzeczy osobiste. Mama i pobudzone dzieci zaczęły płakać, a Niemiec krzyczał „sznel, sznel”, –„szybko, szybko” – wtórował mu cywil.

Mogliśmy spakować do tobołków tylko rzeczy osobiste. Bardziej wartościowe jak garnitur, palto czy pelisa musieliśmy zostawić. Niemcy nie pozwolili zabrać nawet jaśka dla najmłodszego brata ani większej ilości żywności. Miał to być zapas tylko na dwa dni. Na spakowanie dano nam około 20 minut i wy pę ‐ dzono do autobusu.

Po 15 minutach żołnierze odeskortowali do autobusu także naszych sąsiadów. Było nas razem pięć rodzin […]. Do sprzątania i obsługi inwentarza Niemcy pozostawili we wsi dwie rodziny. Miały one pozostać do czasu przybycia niemieckich rolników. Mówili, że mają to być przybysze z Wołynia.

[…] Następnie zwieziono nas na podwórko przy Remizie Ochotniczej Straży Pożarnej w Izbicy Kujawskiej, gdzie zrobiono punkt zbiorczy dla wysiedlanych z naszej gminy. Do godziny 15 zwożono rodziny wysiedlane z okolicznych wiosek – ludzi z małymi dziećmi, a nawet z niemowlętami. Wszyscy byli zapłakani i przerażeni jak i my.

W czasie oczekiwania przychodzili bliscy i znajomi, przez płot podawali coś do jedzenia, ale na rozmowy czy pożegnania pilnujący nas żołnierze nie pozwalali, machając bronią, pokrzykiwali i odganiali od płotu. Około 15.30 nakazano nam wsiadać do podstawionych trzech autobusów. Towarzyszyło temu pokrzykiwanie i popychanie. Następnie ruszyliśmy w nieznanym nam kierunku. Niemcy cały czas pilnowali nas, stojąc przy drzwiach autobusu z bronią w ręku. Wszyscy byliśmy bardzo wystraszeni, zapłakani, umęczeni i słychać było tylko takie słowa: „co z nami będzie dalej, co z nami zrobią, czy wywiozą nas do obozu koncentracyjnego czy na roboty do Niemiec, a może na śmierć?”[…]

Przed wieczorem dojechaliśmy do Łodzi. Autobusy wjechały na teren zamknięty i pilnie strzeżony. Jak się później okazało, znaleźliśmy się w obozie przejściowym na ulicy Łąkowej. Kazano nam szybko wysiadać z autobusu – jak zawsze Niemcy krzyczeli i poganiali nas, traktując jak bydło. Wyzwalało to płacz dzieci i kobiet, co we wszystkich potęgowało strach.[…]

W specjalnym pokoju prowadzono ewidencję i po spisaniu naszych danych, zrobiono ścisłą kontrolę osobistą, zabierając wszystkie pieniądze, kosztowności i bardziej wartościowe rzeczy. Ojcu między innymi zabrali złotą koronkę na ząb, którą miał w portmonetce razem z bilonem. Kiedy poprosił Niemca o jej zwrot, otrzymał dwa silne ciosy w twarz.

Po skończonej rewizji ojciec dostał po 20 złotych na osobę w banknotach Banku Emisyjnego i wrócił do nas na teren obozu. Obóz składał się z dużego podwórka i hali. Hala wyścielona była czymś, co kiedyś było słomą, drobną jak sieczka, wygniecioną i pełną pcheł, które gryzły niemiłosiernie. Do dzisiaj ten czas wraca do mnie w koszmarnych snach. Codziennie do obozu przybywali nowi wysiedleńcy.

[…] Po około 15 dniach pobytu w obozie zrobiono nam zbiórkę, oczywiście w nocy. Wszyscy byliśmy przerażeni. Skompletowaną grupę wysiedleńców pędzono pod ścisłą eskortą uzbrojonych po zęby żołnierzy niemieckich z psami. Trwało to około pięciu godzin. Osoby niosące małe dzieci i jeszcze swój bagaż upadały ze zmęczenia, a Niemcy poganiali, krzycząc i szczując psami. Ludzie starsi czy po prostu słabsi rezygnowali z części posiadanych rzeczy, a nawet pozostawiali całe tobołki. Wszyscy z naszej grupy byli bardzo słabi i wycieńczeni, bo w czasie pobytu w obozie dostawaliśmy do jedzenia wyłącznie czarny chleb i kawę.

Nad ranem znaleźliśmy się na dworcu kolejowym. Tam czekały już na nas wagony bydlęce. W każdym znajdowało się po 20 bochenków okrągłego chleba. Do jednego wagonu wpędzano po 40 osób i jak pod koniec wypadło na większą rodzinę, to ją dzielono, nawet jeżeli dotyczyło to jednej osoby. Nie pomagały prośby i błagania. Byliśmy bardzo szczęśliwi, że cała nasza rodzina zmieściła się w jednym wagonie i mo ‐ gliśmy być razem w czasie tej koszmarnej podróży w nieznane. W wagonach przebywaliśmy cały dzień pod ścisłym nadzorem niemieckich żołnierzy z psami. Pociąg ruszył dopiero wieczorem, a następnego ranka byliśmy już na stacji w Nałęczowie. Tutaj Niemcy wypędzili nas z wagonów i pozostawili już bez żadnego nadzoru.

Nie wiedzieliśmy, co będzie dalej. Zobaczyliśmy, że wokół stacji są zgromadzone furmanki – jak się okazało – z okolicznych i odległych wsi, których zadaniem było zabranie nas do poszczególnych miejscowości.[…]

Do wsi Książ w gminie Godów przybyliśmy późną nocą. Zakwaterowano nas w małym, starym domku z sienią i jedną izbą bez podłogi. Następnego dnia ojciec zgłosił się do sołtysa z pytaniem, jak mamy dalej żyć. Sołtys skierował ojca do pracy u najbogatszego rolnika w tej wsi pana Anasiewicza. Wynagrodzeniem było skromne wyżywienie dla ojca i resztki obiadu dla rodziny. Ja jako najstarszy z dzieci też pracowałem u pana Anasiewicza. Pasłem krowy z jego synami, Zbyszkiem i Ryśkiem. Tak było do roku 1941 i nie wiem jak byśmy przeżyli, gdyby ojciec nie zabrał się do handlowania – woził do Warszawy tytoń i słoninę, schowane pod podszewką marynarki lub kurtki, a z Warszawy przywoził używaną odzież, którą sprzedawał na targu, głównie w Bełżycach.

Zaczęło nam się żyć troszkę lepiej, mieliśmy chleb i coś do chleba, głód już tak bardzo nie dokuczał. Nie był jednak z tego zadowolony pan Anasiewicz, który pod koniec 1941 roku został wójtem gminy Godów.

Ostatniego dnia czerwca 1942 roku, w sobotę około południa, pod zajmowany przez nas dom podjechała furmanka. Do domu wpadł mężczyzna, mówiąc trochę po polsku, trochę po niemiecku, kazał nam się szybko spakować. Mama w płacz, młodsze rodzeństwo też. Wszyscy byliśmy przerażeni, ale pomagaliśmy mamie. Cały czas byliśmy poganiani przez tego mężczyznę. Po ulokowaniu skromnego dobytku na furmance, wsiedliśmy do niej wszyscy, ale bez ojca, który w tym czasie był w Warszawie. Volksdeutsch odjechał bryczką. Nasza furmanka ruszyła, a woźnica powiedział, że wiezie nas do wsi Owczarnia, odległej od wsi Książ około 25 kilometrów.

[…] Na szczęście ojciec po powrocie z Warszawy odnalazł nas i rozpoczął poszukiwania jakiegoś mieszkania nadającego się dla ludzi. Znalazł je we wsi Wronów, sąsiadującej ze wsią Książ. We Wronowie mieszkaliśmy już do końca wojny. Tak wyglądała gehenna naszej rodziny. Wyrządzonych nam krzywd nie da się zmierzyć ani zapomnieć i wybaczyć.[…]

W 1945 roku, po wyzwoleniu, wróciliśmy do naszego rodzinnego domu. Drogę pokonaliśmy pociągiem z wojskiem radzieckim – otwartym wagonem. Było mroźno, padał śnieg, ale to nic. Byliśmy szczęśliwi, że wracamy do domu. W gospodarstwie nie zastaliśmy żadnego inwentarza, w domu pustki. Niemcy zabrali niemal wszystko. Rodzice musieli zaczynać od zera, by wyżywić i wychować czwórkę dzieci, i dali radę.