HENRYK WOJCIECHOWSKI
Zamknięty krąg. Będziesz Wochingerem
Autor urodził się w 1932 r. Został pozostawiony przez matkę w poznańskiej klinice położniczej. Od 1937 r. był wychowankiem Katolickiego Domu Dziecka w Pleszewie. Tutaj zastał go wybuch wojny.

W dniu 7 maja 1941 roku zostałem deportowany do obozu germanizacyjnego dla dzieci polskich w Kobylinie, powiat leszczyński, tzw. „Jugendlager für polnische Kinder”. […] Warunki bytowe i zdrowotne w obozie w Kobylinie były złe. Wiele dzieci chorowało. Personel niemiecki nie reagował na nasze potrzeby. W skrajnych przypadkach dzieci wysyłano do szpitala w Krotoszynie. Uniwersalnym lekiem były zioła i stawianie baniek. Najczęstszymi chorobami zaś – dolegliwości żołądkowe i permanentne przeziębienia. Ciągle odczuwaliśmy głód. Wypady dzieci do pobliskiego warzywniaka kończyły się biegunkami.

Podstawowym pożywieniem były grube kasze, zupy z suszonego chleba, zupy warzywne z żółtej brukwi, placki ziemniaczane smażone na oleju lnianym, rzadziej zupy mleczne – pół na pół z wodą, polewki mączne na wodzie kraszone zasmażką z cebuli, szare kluchy ziemniaczane, czarna kawa zbożowa słodzona syropem z buraków cukrowych, suchy chleb, rzadziej ze smalcem, kapuśniaki, niekiedy kisiele. Nie było słodyczy.

Spaliśmy w salach wyściełanych siennikami wypełnionymi słomą, pod kocami. Dużym utrapieniem były insekty. Ich tępienie polegało na goleniu głów, szczególnie dziewcząt, i nacieraniu naftą, pod chustę. Raz w tygodniu kąpano nas w baliach, do czego używano lizolu. Ubikacje dezynfekowano chlorkiem. Dni rozpoczynały się i kończyły apelem. Gdy było ciepło – na placu, w zimne dni – na korytarzach lub w jadalni przy kuchni (w refektarzu klasztornym).

[…] W tych warunkach, razem z innym wychowankiem pochodzącym z Krotoszyna, podjęliśmy ucieczkę. Po miesiącu lub dwóch zostaliśmy odstawieni z powrotem do obozu przez policję z Krotoszyna. Wcześniej oberwaliśmy solidne lanie (a mogło skończyć się znacznie gorzej).

Badania dzieci odbywały się wyznaczonymi imiennie grupami. W zależności od rodzaju badań, prowadzone były przez lekarza lub pielęgniarkę. Procedurę badań rasowych każde dziecko przechodziło indywidualnie, rozebrane do naga. Badania dotyczyły przebytych chorób, wzrostu, wagi ciała, sprawności ruchowej, równowagi, ostrości wzroku i słuchu. Były też badania moczu, badania krwi, rentgen, badania psychofizyczne – rozwiązywanie zadań logicznych, pomiary czaszki i osadzenia oczu, genitaliów. Wyniki były wpisane do Karty Dziecka opatrzonej zdjęciem, opracowanej na użytek badań rasowych dziecka. Badania końcowe przeprowadzała dr Hildegarde Hetzer – specjalista Lebensborn z Łodzi, która decydowała o uznaniu, czy dziecko nadaje się do germanizacji.

Dzieci niezakwalifikowane do germanizacji odsyłano do innych obozów, najczęściej do Kalisza, gdzie była Centrala Meldunkowa Głównego Urzędu do Spraw Rasy i Osadnictwa SS z Łodzi.

W Jugendlager Kobylin przebywałem od maja 1941 do czerwca 1942 roku, to jest do momentu gdy znalazłem się w grupie dzieci, które pozytywnie przeszły weryfikację i moje nazwisko zostało wyczytane na obozowym apelu.

Latem 1942 roku razem z trzydziestoosobową grupą dzieci trafiłem jako Ostland Kind do Ośrodka Szkoleniowego Hitlerjugend w Niederalteich w Dolnej Bawarii, do tzw. Szkoły Ojczyźnianej Lebensborn. Przebywałem tam od czerwca 1942 do lipca 1943 roku, ucząc się języka niemieckiego, asymilując w nowym środowisku i czekając na zmianę statusu narodowościowego. Ośrodek był prowadzony przez instruktorów Lebensborn i mundurowych, pod nadzorem wizytujących szkołę esesmanów. Komendantem szkoły był Schturmbannführer S.S. – Hartmann. Szkoła mieściła się w wydzielonej części klasztoru oo. benedyktynów. Jej istnienie było poufne. Nie da się jednak wykluczyć, że okoliczna ludność wiedziała o jej istnieniu.

Edukacja obejmowała między innymi: zajęcia kulturalne, seanse filmowe, zajęcia sportowe w ośrodku „Arbeitsdienst”, udział w Zlocie Młodzieży jesienią 1942 roku w Regensburgu. Pod koniec nauki odbył się egzamin, który przeprowadzili przedstawiciele Lebensborn i mundurowi SS. Po zdaniu egzaminu otrzymałem nowe nazwisko, zamieniając dotychczasowe – Henryk Wojciechowski na Heinrich Wochinger. Otrzymałem też status narodowościowy Reichsdeutsches Kind, zapewniający uzyskanie obywatelstwa niemieckiego po osiągnięciu pełnoletności. Następnie (w 1943 roku) zostałem przekazany do Lager Partsch koło Salzburga w Austrii.

Dzięki zaświadczeniu wystawionemu przez Urząd Lebensborn, potwierdzającemu pochodzenie niemieckie – Reichsdeutsche, byłem równy w prawach z obywatelami Rzeszy. Z nowym nazwiskiem przekazany zostałem rodzinie Engelbert Berger w Dorfgastein.

W okresie adaptacji miałem przydzielonego opiekuna z Urzędu Lebensborn, nadzorującego moje przystosowywanie się do nowego środowiska. Polegało to na tym, że pod wskazany adres mogłem w każdej chwili przekazać swoje wrażenia lub skargę.

W przybranej rodzinie miałem zapewnione warunki do nauki oraz dobre warunki bytowe. Wyczuwałem ich przywiązanie i troskę. Po zajęciach szkolnych pracowałem, na miarę swoich możliwości, przy obrządku inwentarza – owiec, kóz, krów, koni oraz pomagałem we wszystkich pracach gospodarczych. Miałem pełną swobodę ruchu. Za namową gospodarzy w okresie przedświątecznym 1943 roku skorzystałem z przekazanego mi adresu, opisałem swoje wrażenia i zwróciłem się z prośbą o narty na zbliżającą się zimę. Niespodziewanie opiekun stawił się osobiście, dostarczając mi narty oraz okolicznościowe prezenty. Miałem wiele powodów do zadowolenia i nie kryłem radości. W przyszłości już nie kontaktowałem się więcej z opiekunem, nie miałem ani takiej potrzeby, ani powodów do skarżenia się.

W przypływie nostalgii, by nie zapominać polskiej mowy, nuciłem sobie znaną z dzieciństwa piosnkę „Szła dzieweczka do laseczka...”, usiłując tłumaczyć jednocześnie jej tekst na niemiecki.

Gospodarz często wspominał, że zamierza mnie usynowić i ustanowi mnie spadkobiercą w miejsce syna, który poległ, walcząc na froncie wschodnim, na Węgrzech.

Okres do wyzwolenia Austrii przez aliantów (strefa amerykańska), wspominam jako znaczący w moim życiu. Pożegnanie z przybraną rodziną dla obu stron nie należało do łatwych. Moim talizmanem z tego okresu jest zasuszona szarotka pozyskana na szczycie Schuhflieker.

W wyniku działań polskiej misji wojskowej i Polskiego Czerwonego Krzyża późną jesienią 1945 roku powróciłem do Polski. Z Salzburga do Poznania jechałem przez Czechy, Międzylesie i Wrocław pod opieką nieznanej mi z nazwiska rodziny poznaniaków.

W obozie repatriacyjnym w Salzburgu byłem sam wśród dorosłych, innych rówieśników nie pamiętam.

Do dzisiaj przechowuję drewniany kuferek–walizkę na rzeczy osobiste wykonany w obozie. Przed wyjazdem i wydaniem dokumentów pobrano mi odciski palców oraz wykonano fotografię do Karty Repatriacyjnej. Każdego z nas zdezynfekowano, a następnie przydzielono miejsce w wagonie towarowym. Dostaliśmy paczki z żywnością na dwa dni podróży.

Moje losy osobiste po 1945 r. nie należały do łatwych, jak zresztą wszystkich powracających z wygnania. Pozostałem zdany na własne siły i kuratelę opieki społecznej. Po przybyciu do Poznania zostałem zarejestrowany w Państwowym Urzędzie Repatriacyjnym, mieszczącym się w barakach wzniesionych na placu Dworca Głównego. Otrzymałem wówczas kwotę 100 złotych na niezbędne wydatki wraz z kartą PUR, jako dowodem osobistym oraz skierowanie do Wojewódzkiego Wydziału Opieki Społecznej przy ulicy Dąbrowskiego.

Staraniem PCK i Wydziału Opieki Społecznej ulokowany zostałem w Domu Dziecka Sióstr Urszulanek przy ulicy Mariackiej, a następnie – ponieważ nie udało się nawiązać kontaktu ani ustalić miejsca pobytu rodziny Zofii i Michała Ślusarek – moich przedwojennych opiekunów, przeniesiono mnie do Domu Dziecka w Broniszewicach koło Pleszewa prowadzonego przez Siostry Zgromadzenia Dominikanek…