Tekst jest zapisem rozmów przeprowadzonych przez autora Piotra Wyrzykowskiego z dziadkiem Tomaszem Miedzińskim. Tomasz Miedziński urodził się w 1928 r. w Horodence, w powiecie stanisławowskim, na terenach dzisiejszej Ukrainy, w rodzinie żydowskiej. W czasie okupacji niemieckiej podlegał wszystkim możliwym represjom z przyczyn narodowościowych. Przebywał w getcie, obozie dla Żydów we Lwowie, ukrywał się. W holocauście stracił całą najbliższą rodzinę.
Horodenka, wówczas około 12 tysięczne miasto w województwie stanisławowskim było miastem trójnarodowym. Mieszkało tam około 2 tys. Polaków, 5 tys. Ukraińców, 4,5 tys. Żydów, a także ze trzystu przedstawicieli innych narodowości – Rosjan, Rumunów, Ormian, Słowaków i Cyganów. W tym tyglu narodowościowym żyliśmy w zasadzie zgodnie i spokojnie do 1939 roku, po czym tereny te zajął Związek Radziecki. Do przyjścia Rosjan chodziłem do szkoły polskiej, potem do ukraińskiej. W domu rozmawialiśmy po żydowsku tj. w jidysz, byłem więc niemal od urodzenia dzieckiem trójjęzycznym. Ojciec – Józef był stolarzem, matka Klara krawcową. Miałem starszego brata, starszą siostrę i dwóch młodszych braci. Ponadto w Horodence mieszkali dziadkowie Kupfermanowie i około 50 osób najbliższej rodziny.
Po napaści Niemiec Hitlerowskich na Związek Radziecki, pod koniec czerwca 1941 roku miasto zajęli Węgrzy jako sprzymierzeńcy Niemców, a pod koniec sierpnia tego roku miasto przejęli Niemcy. Od razu rozpoczęły się prześladowania ludności żydowskiej, konfiskowano majątki, lekarzom – narzędzia pracy, zamknięto szkoły, utworzono dzielnicę żydowską ogrodzoną drutem kolczastym. Nasz dom został w tej dzielnicy, dokwaterowano nam kilka rodzin. Mężczyźni od czternastego roku życia, kobiety od piętnastego, zmuszeni zostali do noszenia opasek z Gwiazdą Dawida. Do wychodzenia poza dzielnice uprawnieni byli tylko pracujący po stronie aryjskiej. Narastały trudności aprowizacyjne, lecz początkowo dawaliśmy sobie radę. Mieliśmy trochę zapasów mąki, kartofli, oleju słonecznikowego. Ojciec – pracując w warsztatach wojskowych jako stolarz – mógł codziennie przynosić garnek zupy. Aresztowania objęły przede wszystkim inteligencję żydowską i byłych urzędników radzieckich, niektórych wywożono do Kołomyi i tam zabijano. I tak to trwało do grudnia 1941 roku.
Od sierpnia do grudnia, jak wspomniałem, miały miejsce okropne wydarzenia. Ukraińscy nacjonaliści, którzy objęli administrację i policję dokonywali pogromów w miasteczkach i wsiach wokół Horodenki, np. Niezwiskach, Woronowie, Podwerbcach, Żywaczowie, tamtejszych Żydów powiązali drutem kolczastym i potopili w rzece Dniestr. Mordowali ludzi w Kosowie, Kutach, Obertynie, Jaremczy, Śniatyniu. Pozostałych przy życiu zmuszano do przeniesienia się do getta w Horodence lub Kołomyi.
3 grudnia 1941 roku Niemcy wydali nakaz stawienia się nazajutrz o 7 rano wszystkim Żydom w celu dokonania szczepień przeciw tyfusowi. Na placu przed Wielką Synagogą zebrało się ponad 2700 osób, całe rodziny, wówczas plac został otoczony przez Niemców i ukraińskich policjantów, którzy zapędzili ludzi do synagogi. Tam przetrzymywano ich w strasznych warunkach do następnego ranka, po czym samochodami ciężarowymi wywieziono wszystkich do wsi Siemakowce, gdzie ich wymordowano. Wśród nich była cała wielka nasza rodzina. Nas – ojca, starszego brata i mnie – mama ukryła na strychu wśród desek, sama powiedziała, że jej z moimi dwoma młodszymi braćmi nic nie zrobią.
Relację znam od samego Dziunka, a było to tak. Po przywiezieniu ludzi na miejsce straceń wszystkim kazano się rozebrać do bielizny i przebiec po śniegu około 50‐60 metrów do wykopanych dołów. Gdy mama zobaczyła jak strzałem w potylicę wszystkich zabijają, strąciła obu chłopców do dołu i sama skoczyła nakrywając ich swoim ciałem. Warto wspomnieć, że Dziunek miał wtedy 11 lat, a Mordechaj zwany Martkiem – 9 lat. Mama i Martek zostali zabici, Dziunek zaś tylko draśnięty. Pod trupami przeleżał cały dzień, wieczorem, po odejściu siepaczy, wygramolił się z jamy, nałożył na siebie jakieś ubranie oraz buty i poszedł w kierunku wsi, szukając tam ratunku. Zaszył się w stogu siana, rano został odkryty przez gospodarza. Ten dobry człowiek zabrał go do chaty, obmył, napoił gorącym mlekiem, nakarmił i przechowywał go przez trzy dni. Po tym czasie Dziunek był dopiero w stanie opowiedzieć, kim jest, i że we wsi Kolanki, oddalonej o 7‐8 kilometrów mieszka nasz krewny, rolnik Hersz Gutman. Gospodarz odwiózł go do krewnego, który po 10 dniach furmanką przyjechał z nim do Horodenki. To był istny cud. Dzieciak był w szoku, od strzałów ogłuchł na lewe ucho, mówił monosylabami i dopiero po wielu dniach wydobyliśmy od niego relacje o tych strasznych wydarzeniach, zwanych wówczas potocznie „Akcją”. Zamieszkał z nami w getcie. Oprócz niego z masakry uratowało się jeszcze sześć osób. Po kilku dniach do Horodenki przybyli gestapowcy z Kołomyi, zabrali pięć osób, które następnie rozstrzelali, aby nie było świadków masakry w Siemakowcach. Dziunka ukryliśmy. Uratowała się jeszcze jedna osoba, żona byłego rzezaka rytualnego.
Starszy brat – Mojsze‐Mendeł (16 lat) dołączył do grupy młodych mężczyzn, którzy zamierzali uciec do Rumunii przez starą granicę polsko‐rumuńską, oddaloną od Horodenki o 6 kilometrów. Chcieli udać się do Czerniowców, gdzie prześladowania Żydów nie nabrały takiego charakteru jak w dystrykcie Galicja. Ujęto ich na granicy i odtransportowano do getta w Kołomyi. Tam pod koniec sierpnia odnaleźliśmy go. Na przełomie lipca i sierpnia 1942 roku ojciec z grupą rzemieślników został także wysłany do getta w Kołomyi. My z Dziunkiem ukrywaliśmy się w specjalnie zbudowanym schronie podziemnym, lecz w połowie sierpnia, po kolejnej „akcji” likwidacyjnej, podczas której zamordowano 450‐500 osób, Horodenka została ogłoszona terenem wolnym od Żydów – „Judenfrei”. W ciągu 48 godzin wszyscy, którym udało się przeżyć, zabierając jedną sztukę bagażu, mieli opuścić Horodenkę i samodzielnie przybyć do getta w Kołomyi. Było to zgromadzenie ocalałych w jednym miejscu dla łatwiejszego dokonania „osta te cz ne ‐ go rozwiązania”. Do getta w Kołomyi dotarliśmy około 20 sierpnia 1942 roku. Zastaliśmy tam ojca i star ‐ szego brata. Zamieszkaliśmy w drewnianej komórce u kuzyna naszej mamy – Ziamy Gutmana, cenionego przez Niemców jubilera. Ojciec pracował w komendzie miasta w swoim zawodzie, ratując nas przed śmiercią głodową, ponieważ pozwalano mu zabierać resztki ze stołów w stołówce wojskowej, które przynosił do getta. Brat ponownie udał się w kierunku granicy rumuńskiej i odtąd wszelki ślad po nim zaginął. Dochodziły wieści, że na granicy rozstrzelano kilkudziesięcioosobową grupę uciekinierów z getta kołomyjskiego. W niedzielny poranek na początku września 1942 roku rozpoczęła się w Kołomyi straszliwa akcja likwidacyjna, zsynchronizowana na całej trasie od Kołomyi do Lwowa. Na wielkim placu przedwojennej firmy drzewnej „PAGED” zgromadzono od 5 do 6 tysięcy ludzi. Niektórych specjalistów, w tym naszego ojca, Niemcy wyreklamowali, łącznie może 80‐90 osób. Resztę popędzono pod konwojem na stację kolejową, gdzie stały przygotowane bydlęce wagony, do których zaczęto ładować „żywy towar”. Działy się tam dantejskie sceny, upychano nas w wagonach do granic ludzkich możliwości. My z Dziunkiem zgubiliśmy się i zostaliśmy rozłączeni. Co się działo wewnątrz, trudno opisać słowami. Krzyk dzieci, jęki zakatowanych i rannych, smród – ludzie załatwiali potrzeby fizjologiczne pod siebie – tratowanie się nawzajem, deptanie po trupach, obrazy jak z piekła, albo i gorzej. Gdy pociąg się rozpędził, wyłamano kratę i ludzie zaczęli wyskakiwać, często ginąc pod kołami pociągu lub od kul strażników rozlokowanych w budkach w co drugim, trzecim wagonie. Przed Stanisławowem po ramionach ludzi dostałem się do okienka, skąd siłą wypchnięto mnie i spadłem w przepaść. Było to zbyt blisko stacji i nie miałem żadnych szans na ucieczkę. Ujęto mnie ponownie i w tym nieszczęściu miałem jednak trochę szczęścia. Otóż spędzeni ludzie nie mieścili się już w wagonach stanisławowskich, wobec tego otwarto wagony kołomyjskie i tam upchnięto pozostałych, wśród nich i mnie. Stając w drzwiach na tle świateł stacyjnych, usłyszałem moje imię. Był to Dziunek i na tym polegało moje szczęście w nieszczęściu. Nasza radość była wielka. Postanowiliśmy ratować się razem. Pociąg mijał stację Halicz, Bukaczowce, Chodorów, Bóbrkę. Na każdej stacji dołączano nowe wagony pełne ludzi, gdyż w dniu tym odbyły się „akcje” na całej trasie do Lwowa. Jak się później dowiedziałem, miejscem docelowym transportów były komory gazowe w Bełżcu. Tylko nielicznych młodych mężczyzn skierowano do obozu koncentracyjnego we Lwowie („Janowska”).
Zaczęliśmy powoli przesuwać się do drzwi, w których tym razem wyrwano deskę. Przez dziurę mogły wydostać się od razu dwie osoby. Nas obu wypchnięto na zewnątrz i polecieliśmy w dół. Idąc sobie naprzeciw, wkrótce spotkaliśmy się, była ciemna noc. Dziunek był cały, bez żadnego draśnięcia, ja miałem rozbitą głowę, potłuczone nogi. Umyliśmy się w przepływającym potoczku i ruszyliśmy do ściany lasu z zamiarem dotarcia do Lwowa. Nasza wędrówka, na granicy życia i śmierci, trwała pełne dwie doby. Żywiliśmy się burakami i surowymi kartoflami, które znajdywaliśmy w polu, a także jeżynami, które za dnia zbieraliśmy w lesie. Wreszcie zziębnięci, głodni, dotarliśmy do Lwowa. Przedostaliśmy się do getta i tu rozpoczął się następny etap mojego życia – lwowski.
We Lwowie, dokąd spędzono wszystkich ocalałych Żydów z całej okolicy, kończono techniczne zamykanie getta, wysoki parkan był niemal gotowy. W praktyce oznaczało to, iż wkrótce zaczną się kolejne akcje likwidacyjne. W getcie nie było żadnego skrawka wolnej przestrzeni, gdzie można się było ulokować. Dowiedziałem się, że przy ulicy Zamarstynowskiej niedoszły nauczyciel z Kołomyi ‐ Nachman Nusbaum opiekuje się grupą chłopców w naszym wieku, organizując im zajęcia i wyżywienie. Odszukaliśmy go, przyjął nas i przydzielił kąt w piwnicy tego budynku. Od Nachmana, pasjonującego się teoriami Korczaka i Makarenki, doznaliśmy od dawna niespotykanych, prawdziwych ludzkich uczuć. Dopiero z perspektywy wielu lat mogłem ocenić jego postawę – samozaparcie i dobroć. Nachman sprawiedliwie dzielił zajęcia zarobkowe starszych chłopców, polegające na płatnym zastępstwie lwowiaków przy pracach przymusowych: ja na przykład kilkakrotnie pracowałem po 12 godzin dziennie w garbarni na tej samej ulicy Zamarstynowskiej, przy porządkowaniu dworca kolejowego, wyładunku węgla itp. Zarobki, około 10 zł za dniówkę, szły do wspólnej kasy z przeznaczeniem przeważnie na żywność. Nachman organizował nam codziennie wiadro zupy z tzw. „Kuchni Ludowej”, którą sprawiedliwie rozdzielał. Młodsze dzieci wystawały pod nasypem kolejowym, po którym przejeżdżały pociągi a z okien czasem wyrzucano kartofle, marchew, kapustę, czasem kawałki chleba. Częściej jednak sypały się obelgi i wyzwiska. Gdy z zaopatrzeniem było bardzo źle, to młodsze dzieci szły na żebry, ale w wygłodniałym getcie niewiele to dawało.
Tak minął wrzesień 1942 roku. Pod koniec tego miesiąca, gdy zastępczo pracowałem w mieście w bry ‐ gadzie śmieciarzy, całą 20 osobową grupę zgarnęli Niemcy i odwieźli nas do obozu na Janowskiej. Tam dopiero bezpośrednio poznałem, co to znaczy żydożerca i sadysta. W obozie codziennie ginęło wielu ludzi. Piasek na placu, gdzie wykonywano egzekucje, był wielokrotnie czerwony od krwi. SS‐mani, którzy tu odbywali staż przed wyjazdem do Majdanka lub Oświęcimia, często dla zabawy zabijali ludzi.
Praca w obozie była ciężka, wyżywienie głodowe. Na moje szczęście spotkałem tu kliku znajomych z Horo denki – Ruwena Prifera, Dawida Glogera, którzy nauczyli mnie wytrwałości i dali mi lekcję „samoratunku”. Bardzo mi się to przydało, pozwoliło przeżyć.
We Lwowie, w getcie, pozostał przecież Dziunek, o którym nic nie wiedziałem. W obozie byłem ponad miesiąc. Pewnego razu, po wyładowaniu węgla z węglarek, schroniłem się na dworcu, wieczorem wróciłem do getta, gdzie zastałem jeszcze Dziunka. Nie było za to Nachmana, o jego losie nikt nic nie wiedział. Najprawdopodobniej zginął ten wspaniały człowiek.
Od ojca nie mieliśmy żadnych wiadomości, nie działała przecież poczta. Wierzyliśmy, że żyje, został przecież przez swojego „dobrego Niemca” wyreklamowany jako specjalista i bezpłatna siła robocza. Był zresztą potrzebny swemu szefowi, któremu między innymi wytwarzał małe, delikatne skrzyneczki, które ten pełne „zdobyczy” wysyłał swojej rodzinie do Niemiec. Opracowaliśmy i przećwiczyliśmy następujący plan: nazywamy się Darek (Dziunek) i Tomasz Miedzińscy (spolszczone nazwisko naszej mamy – Kupferman). W getcie musimy zdobyć pieniądze na bilet kolejowy do Kołomyi, wydostaniemy się z getta i udając aryjczyków, udamy się koleją legalnie do Kołomyi. Zgodnie z tą legendą, ojciec jako urzędnik w fabryce marmolady w Kołomyi został wraz z naszą mamą w 1940 roku wywieziony do Rosji. My z Dziunkiem przebywaliśmy wówczas na wakacjach u krewnych na wsi pod Lwowem i to nas uratowało. Mama zmarła na zesłaniu, ojciec miał przeżyć i według posiadanych informacji wrócił do Kołomyi. My jedziemy teraz do niego.
W realizacji tych planów pokonywaliśmy niezliczoną ilość przeszkód. Nie mieliśmy żadnych dokumentów, a czternastolatka taki „Ausweis” już obowiązywał. Znajomość języka polskiego Dziunka nie była najlep sza, używał na przykład twardego „r”, nie pozbył się strachu przed mundurem niemieckim, semickie rysy ułatwiłyby „szmalcownikom” jego rozpoznanie. Dlatego też ustaliliśmy, że w drodze śpi, udaje głuchoniemego, posługuje się wyuczoną mimiką. Ja, mając „dobry wygląd” i władając bezbłędnie polskim i ukraińskim, przejmuję inicjatywę całego przedsięwzięcia. Wykupiłem w kasie kolejowej bilety III klasy i ruszyliśmy do Stanisławowa, gdzie czekała nas przesiadka. Zajęliśmy miejsca przy miło wyglądającej pani powracającej do domu. Był to szczęśliwy dla nas traf, pani ta okazała się nauczycielką, osobą wyjątkowo życzliwą i serdeczną, współczującą naszej niedoli. Mało brakowało, aby Dziunek nas zdradził, otrzymując bułkę, chciał podziękować słownie, ale zawczasu się połapał. Z rozmowy wynikało, że pani ta jest żoną oficera polskiego, przebywającego w niewoli niemieckiej, sama utrzymuje 15‐letniego syna. Znała Kołomyję, istotnie, była tam znana w okolicy fabryka marmolady. W pociągu uratowała nas przed kontrolą niemieckich żandarmów, w poprawnej niemczyźnie podała im naszą legendę, po czym zostawili nas w spokoju. Dziunek ze strachu się zmoczył.
Do Stanisławowa dotarliśmy wieczorem, połączenie do Kołomyi mieliśmy nazajutrz rano. Nasza wybawicielka zaprosiła nas do siebie, udzieliła gościny w wolnostojącym domku, poznaliśmy jej syna – harcerza. Nakarmiła nas specjałami, których od lat nie widzieliśmy na oczy, przydzieliła nam pokój, w którym ułożyliśmy się do snu. Rano obudził nas syn, na drogę otrzymaliśmy kanapki i z jej błogo sławień ‐ stwem, w towarzystwie syna udaliśmy się na dworzec. Dopiero po pożegnaniu zorientowałem się, że z kieszeni spodni wypadła mi ukryta tam opaska z Gwiazdą Dawida, która została w sypialni. Wtedy prawdopodobnie zorientowała się, kogo gościła w swoim domu i jakie mogło jej i synowi grozić niebezpieczeństwo, w przypadku ujawnienia naszej tożsamości. Przez wszystkie późniejsze lata, gdy myślałem o ludziach dobrych, szlachetnych, życzliwych, zawsze przychodziła mi na myśl piękna postać Pani Nauczycielki ze Stanisławowa. Dotąd żywię wobec niej niekłamany podziw i wdzięczność.
Około godziny 7 rano wsiedliśmy do zatłoczonego pociągu. Dziunek udawał śpiącego. W zasadzie nie podejmowałem rozmów ze współpasażerami. Na pytania ciekawskich odpowiadałem monosylabami. Do Kołomyi dojechaliśmy około południa, idąc przez miasto, dotarliśmy do ogrodzenia getta. Wsunęliśmy się przez dziurę w płocie i poszliśmy do domu Ziamy Gutmana. Ojca już nie zastaliśmy. Ziama nam odpowiedział, że przed miesiącem gestapo zabrało większość wyreklamowanych specjalistów, wywieźli ich do lasu w Szeparowcach i tam rozstrzelali. Byliśmy więc znowu sami. Zamieszkaliśmy ponownie w komórce Ziamy, w „komfortowych warunkach”, nie mieliśmy bowiem żadnych sublokatorów. Bardzo nam pomagał Ziama, który codziennie z aryjskiej strony przynosił nam kociołek zupy. Pewnego listopadowego dnia 1942 roku Dziunek wyszedł na ulicę i więcej nie wrócił. Prawdopodobnie wywieźli go z grupą do Szeparowiec i tam zginął. Tak więc okrutna śmierć, której uniknął przed rokiem w Siemakowcach, dosięgła go tutaj. Tym razem zostałem już zupełnie sam.
To prawda, wszelkie znaki zapowiadały, że tej zimy nie dadzą nam już przeżyć. W getcie codziennie odbywały się łapanki, wyznaczane były dzienne normy do wywózki, coraz mniej zostało specjalistów. Szła zima, był już grudzień 1942 roku. Szans na zaczepienie się u gospodarza – Ukraińca na służbę nie miałem, mimo „dobrego wyglądu” i znajomości języka, gdyż chłopi na zimę zwalniali parobków do domu. Dowiedziałem się, że w województwie tarnopolskim są jeszcze ośrodki żydowskie w takich miastach jak Czortków, Buczacz, Tłuste, Kopyczyńce, a także – utworzone na bazie byłych kołchozów i sowchozów – obozy pracy przymusowej, gdzie potrzebni są młodzi ludzie do pracy na roli. Pewnego wieczoru Ziama Gutman podkupił policjanta ukraińskiego przy bramie getta i wyprowadził mnie w przebraniu Hucuła na aryjską stronę, skąd koleją „na gapę” dojechałem do miasta Tłuste. Przekupionym policjantem był „Krwawy Iwan”, który miał na sumieniu wielu ludzi, między innymi proboszcza z parafii katolickiej, któremu przed śmiercią zabrał dwie krowy. Po wojnie został rozpoznany, sądzony w Jeleniej Górze i skazany na karę śmierci. Byłem świadkiem na jego procesie w 1946 roku. W getcie w Tłustem przebywałem do lutego 1943 roku, po czym skierowano mnie do obozu pracy przymusowej, początkowo w Różnanówce, a następnie w Hołowczyńcach. Przedtem były jeszcze „akcje” w Tłustem, ucieczka z ciężarówki wiozącej nas do Czortkowa na rozstrzelanie, kilkutygodniowa praca parobczańska u bogatego chłopa pod Tłustem, skąd w obawie przed wydaniem wygryzł mnie znacznie starszy i silniejszy dezerter z Armii Czerwonej .
W Różanówce i Hołowczyńcach pracowałem przy sortowaniu tytoniu, kopcowaniu ziemniaków i buraków, obsługiwałem konie. U miejscowych fornali cieszyłem się opinią „pracowitego żydka”. Wyżywienie było dostateczne, mogłem nawet część pożywienia przekazać bardziej potrzebującym w tzw. rodzinnej części obozu. Zbliżał się koniec żniw i coraz częściej pojawiali się gestapowcy i ukraińscy policjanci, wyławiali nieprodukcyjne osoby, wywozili na okoliczne żydowskie cmentarze i zabijali. Postanowiłem wtedy uciec na wieś i zatrudnić się u gospodarza za sam wikt i ewentualnie pud zboża po żniwach. Tak czynili Huculi – górale z Karpat, wynajmując się do pracy po lewej stronie Dniestru. W sierpniu w 1943 roku uciekłem z obozu, dotarłem do wsi Lisowce, gdzie udało mi się zatrudnić u wójta tej wsi Wasyla Dziuby. Moja pomoc była szczególnie cenna dla jego syna, 22‐letniego Petro, który w nocy grasował z bandą UPA, w dzień odsypiał zarwane noce. W rodzinie była także córka, rozpieszczona przez ojca 17‐letnia Natalka. Przez rodzinę Dziubów zostałem zaakceptowany, mimo że nie miałem metryki urodzenia, która była konieczna. Uwierzyli, iż pochodzę z miejscowości podkarpackiej Sołotwyno, gdzie zostawiłem starą matkę, do której na jesieni zamierzam wrócić. Miałem spokój aż do dnia, gdy zamknięty w stodole miałem się wykąpać w balii. Podejrzała mnie wścibska Natalka i doniosła matce, że mam innego niż chłopi „fiutka”. Wezwany następnie przez ojca na rozmowę przyznałem się, że jestem Żydem i że mój los jest w jego rękach. Początkowo chciał mnie zostawić, ale w obawie przed opiekunem wsi, policjantem o nazwisku Schab, postanowił mnie oddalić. Zostałem wyposażony w worek z zapasem chleba, słoniny, owoców i pożegnany „z Bohom Tośku”. Znowu poszedłem w świat szukać ratunku.
Miałem jeszcze różne przeżycia, lepsze i straszne, byłem uczestnikiem wielu zdarzeń. Ale odłóżmy to na inne czasy, może jeszcze będziemy kontynuować nasze rozmowy. Na razie zamknijmy ten rozdział – i tak masz wiele do przemyślenia i analizowania. Wydaje mi się, że mimo tych długich rozmów, chyba trudno będzie odpowiedzieć Ci na najważniejsze pytanie: „dlaczego ludzie ludziom zgotowali ten los”.