HENRYK ŁAGODZKI
W niewoli
Henryk Łagodzki – pseudonimy „Orzeł”, „Hrabia”, numer jeniecki 105494 – urodził się 15 lipca 1927 r. w Warszawie. W Powstaniu Warszawskim jako żołnierz Armii Krajowej walczył na terenie Śródmieścia Północ. 5 października wraz ze swoim oddziałem opuścił Warszawę. Przeszedł przez obóz w Ożarowie, następnie przebywał w stalagach 344 Lamsdorf i IV B Mühlberg. Od grudnia 1944 r. pracował w hucie szkła w Brockwitz. Do kraju wrócił zaraz po wyzwoleniu w 1945 r.

1sierpnia 1944 roku wyszedłem z mojego domu na ulicy Łuckiej do powstania. Rodzice jeszcze nie wrócili z miasta. Zostawiłem im kartkę, że niedługo wrócę...[...]

Nie możemy jeszcze w to uwierzyć, a jednak to prawda, KAPITULACJA. 3 października o godzinie 7.30 opuszczamy placówkę, której broniliśmy przez 63 dni. Nie możemy uwierzyć, że musimy opuścić tak skutecznie bronione wysunięte placówki, i że Ukraińcy bez jednego strzału zajmą teren. Rozkaz trzeba wypełnić. Wychodzimy zwartym szykiem na miejsce zgrupowania II Batalionu Zgrupowania „Chrobry II” wchodzącego w skład 15 pp AK. Przy ulicy Żelaznej 36 wszystkie oddziały w szyku, z bronią, ustawiały się czwórkami, na czele dowództwo. Przed wymarszem do niewoli odbyło się nabożeństwo, w którym uczestniczyło wojsko i licznie zgromadzona ludność cywilna.

Przed mszą pożegnałem się z Rodzicami, z którymi mieszkałem przy ulicy Łuckiej 14, przebywającymi aktualnie w piwnicach tego domu. Przy okazji uzupełniłem swój bagaż o przedmioty codziennego użytku. Rodzice byli zrozpaczeni moją decyzją, ale nie mogłem w takiej chwili rozstać się z towarzyszami broni, z którymi związałem się na śmierć i życie. To była prawdziwa solidarność.

Z żalem żegnamy tak drogie nam mury, nasze reduty obronne. Żegnamy się z Żydami, którzy byli w naszym plutonie, a którzy postanowili pozostać w mieście i zgromadzili w tym celu duże zapasy żywności. Kilku innych powstańców Żydów postanowiło iść z nami do niewoli. Pod zmienionymi nazwiskami przeżyli obóz jeniecki, nikt ich nie wydał, wszyscy wrócili po wojnie.

Pułk formuje się w miejscu zgrupowania oddziałów po raz pierwszy. Wymarsz następuje w godzinach przedpołudniowych, około godziny dziesiątej. Trasa biegnie ulicą Żelazną, Chłodną, Placem Kercelego, Przyokopową do Ożarowa Mazowieckiego. Ze zwieszonymi głowami ruszamy do niewoli niemieckiej, żegnani przez pozostającą ludność cywilną. Po obu stronach Żelaznej aż do Grzybowskiej żegnają nas rodzice, powychodzili z piwnic pożegnać najbliższych. Przy wylocie Łuckiej jeszcze raz widziałem swoich Rodziców, pomachałem ręką w ich kierunku, ale mnie nie zauważyli. Od Grzybowskiej po obu stronach Żelaznej i Chłodnej stoją żołnierze niemieccy z bronią gotową do strzału. Ulica jest uprzątnięta, ale wszędzie dookoła widać sterty gruzów i spalone domy.

Skręcamy w Chłodną, mijamy kilkupiętrowy budynek Gestapo. Nachodzą mnie wspomnienia: stoi jeszcze bunkier przy bramie od Żelaznej 75, widać oczodoły pustych zniszczonych okien. Tu, w lipcu 1943 roku zostałem aresztowany i byłem więziony na pierwszym piętrze wraz z Ryszardem Kowalskim (zginął później w obozie koncentracyjnym). Tu w pierwszych dniach powstania widziałem esesmanów wziętych do niewoli i pracujących przy wzmacnianiu barykad i oczyszczaniu chodników.

Nasza kolumna w szyku maszeruje od Chłodnej wśród rozstawionej eskorty wojska niemieckiego, która patrzy na nas z nienawiścią. Widzimy przez oczodoły wypalonych domów tlące się na podwórzach ogniska, w których dopalają się szczątki ludzkie. To Ukraińcy wymordowali ludność cywilną i teraz, chcąc zabić fetor rozkładających się ciał, ułożyli je na stos, polali benzyną i podpalili. To samo widzimy, idąc dalej Wolską.

Skręcamy w stronę Placu Kercelego, na środku którego stoją ustawione stoły oraz kosze na broń krótką. Broń rzucamy na stos, karabiny bez zamków, połamane iglice. Sprawnej broni prawie nikt nie oddał. Jakże inaczej wyglądał ten plac w drugim dniu powstania. Jeszcze widzę zdobyczny powstańczy czołg, a na nim uśmiechniętych chłopców z „Parasola”. Teraz otacza nas eskorta żołnierzy niemieckich. Poza granicami Warszawy nie dopuszczają do nas ludności cywilnej, która widząc długą kolumnę maszerujących Obrońców Warszawy, pragnie podać warzywa, owoce, wodę. Ale powstańcy to twardzi chłopcy i dziewczęta – podejmujemy śpiew piosenek partyzanckich i powstańczych, czym zaskakujemy eskortę. Nie pomagają krzyki i bicie kolbami najbliżej idących.

Jesteśmy zmęczeni i przygnębieni. Powoli wychodzimy z miasta, w długiej kolumnie jeńców, której nie widać ani początku, ani końca. Co pewien czas zatrzymujemy się na chwilowy lub przymusowy odpoczynek – to ranni, którzy nie chcieli wyjść ze szpitalem, nie wytrzymują trudów wędrówki. Po raz pierwszy od dwóch miesięcy widzimy pola i łąki, mijamy pierwsze zabudowania. W naszą stronę biegną wiejskie kobiety z oczyma pełnymi łez, niosą żywność, świeże mleko i zimną wodę. Wszystkie te skarby rozdają nam w marszu. Zaspakajamy głód, nie wszyscy dziś jedli śniadanie. Żołnierze Wehrmachtu nie pozwalają im zbliżać się, ale nikt na to nie zważa, zewsząd słychać krzyki. Niektórzy zatrzymują się na chwilę, ale kolumna nie może czekać i w ten sposób zostają wśród wiejskiej ludności. Z daleka, po lewej stronie, widać mury fabryki kabli – to Ożarów, cel naszej dzisiejszej wędrówki. Wpędzają nas do pustych, brudnych hal fabrycznych. Jak kto stał, pada zmęczony na brudny, zimny beton. Tu spędzamy noc.

Szesnastokilometrowy marsz do obozu dał się nam poważnie we znaki. Przez 65 dni nie mieliśmy możliwości pokonywania tak dużych odległości. Nocleg na słomie, na betonowej posadzce, odczuliśmy nie mniej niż sam marsz, jednak kości nam się trochę wyprostowały. Tak długiego wypoczynku nie mieliśmy od przeszło dwóch miesięcy. Sen bez posiłku – obiadu nam nie dano, nawet żadnej racji żywnościowej – był płytki. 6 października budzimy się głodni, brudni, czerwoni od minii, która była rozsypana wszędzie. Wychodzimy na zewnątrz w poszukiwaniu gorącej strawy, której brak odczuwamy już od dawna. Tak zaczyna się nasza jeniecka epopeja.

Rozpoczyna się dzień drugi niewoli. Pogoda nie dopisała. Jest dżdżysto, siąpi kapuśniaczek. O zorganizowaniu jedzenia nie ma mowy. Wszyscy są umazani minią. Nie ma się gdzie umyć, nie ma ubikacji. Mężczyźni i kobiety załatwiają się na zewnątrz pod ścianami. Nikt się nie wstydzi. Warunki zmuszają do takiego postępowania. Później dopiero okazało się, że na bocznicy wytwórni kabli podstawiono wagony towarowe. Wystawiono z nich kotły z kawą, możemy wreszcie napić się czegoś gorącego. Inni jeńcy zorganizowali świeże pieczywo i margarynę, podzielili się z nami.

Rano wyczytano listę i rozpoczęto załadunek jeńców do wagonów. Jesteśmy ładowani do wagonów jak bydło, a może nawet gorzej. W bydlęcym wagonie musi zmieścić się 60 osób z bagażami. Wydano nam żywność na drogę: po bochenku chleba i trochę margaryny. Ładowanie odbywa się przy akompaniamencie krzyków: „Banditen”. Trzymamy się z „Monetą” razem. W wagonie lokujemy się bliżej okna, nie zawsze jest to korzystne ale przynajmniej jest czym oddychać. Jesteśmy stłoczeni jak sardynki, o zmianie pozycji nie ma mowy, musimy znosić to cierpliwie. Najgorszy jest brak ubikacji. Znajdujemy na to sposób: wycinamy w podłodze otwór, jest on jednak za mały na wszystkie potrzeby. Kolega Leszek Brzozowski użyczył do celów sanitarnych litrowy kubeczek, którego zawartość trzeba było wylewać przez zakratowane okienko. Nie zawsze się to udawało, zawartość lądowała, częściowo na głowach najbliżej stojących.

Podróż w tych warunkach trwała trzy dni i noce. W tym czasie tylko dwa razy na krótką chwilę otwarto nam wagon. W nocy była bardzo silna wichura. Nagle obudziło nas dokuczliwe zimno i deszcz ze śniegiem. Okazało się, że wiatr zerwał dach z wagonu. Nad nami piękne, groźne niebo, po dachu ani śladu. W pierwszej chwili chcieliśmy uciekać, przyszła jednak refleksja – jesteśmy na terenie Niemiec, w dodatku w nieznanej okolicy, szybko nas złapią. Naszych krzyków i walenia w ściany nikt nie słyszy. Upłynęło wiele czasu, zanim pociąg się zatrzymał. Jesteśmy przemoczeni i zziębnięci, od dwóch dni nie mieliśmy nic w ustach. Konwojenci są wściekli, musieli otwierać wagony i upychać do każdego po kilku z nas. Nie było to łatwe i nie obyło się bez obelg. Wszystko odbywa się w ciemnościach, podczas silnej wichury i zimnego deszczu. Wreszcie pociąg rusza, wszyscy milkną, zasypiamy stojąc. W ciągu dnia wagon został jeszcze raz otwarty. Policzono nas z obawy, czy ktoś nie uciekł. Co sprytniejsi wyrywali z pola brukiew i główki kapusty. Odbiło się to potem fatalnie na ich zdrowiu – do końca podróży chorowali. Fetor w wagonie był nie do wytrzymania. Dłużej nie wytrzymalibyśmy z chorymi. Byliśmy bez jedzenia i picia, nie wszyscy mieli zapasy jeszcze z Warszawy.

Trzeciego dnia nad ranem Niemcy otworzyli wagony i kazali nam wychodzić. Czekali na nas konwojenci z psami. Nie wszyscy mogli wyjść o własnych siłach. Było dużo chorych. Wynosiliśmy ich z wagonów i układaliśmy wprost na ziemi, później miano ich przewieźć do obozu. Stacja Lamsdorf jest położona daleko od obozu. Trzeba do niego przejść kilkanaście kilometrów. Ustawiono nas w długiej kolumnie, wokół panował chaos, zewsząd słychać było nawoływania. Zdenerwowane psy szczekały i rzucały się na nas.

Po dość mroźnym ranku wstawał pogodny i słoneczny dzień. Z przyjemnością oddychaliśmy świeżym powietrzem, którego brakowało nam przez dwa miesiące. Kolumna ruszyła wolno, rozległy się krzyki konwojentów, którzy szczuli psami bardziej opieszałych kolegów. Podczas marszu wermachtowcy wyłudzali od nas co cenniejsze przedmioty, jak zegarki i biżuterię, mówiąc, że i tak podczas rewizji zabiorą nam wszystko. Część uwierzyła i widziałem jak je oddawali lub wymieniali na papierosy i marki niemieckie. Wielu starszych i słabszych kolegów porzucało swoje bagaże. Marsz trwał kilka godzin. Z daleka zobaczyliśmy wieże strażnicze i ogrodzenie z drutu kolczastego i baraki, a także pustkę wokół. Z lewej strony w oddali widać było kilka domów i lasek.

Około południa nastąpiło nagle jakieś poruszenie, wszyscy patrzą w niebo. W oddali widać dwa punkciki zbliżające się szybko w naszym kierunku. To niemieckie samoloty. Prawdopodobnie odbywają ćwiczenia. Nawet Niemcy uspokoili się i też patrzą w niebo. Samoloty oddaliły się, potem zawróciły i lecą wprost na siebie. Może piloci zapatrzyli się na naszą olbrzymią kolumnę. Nagle trzask, huk – wpadły na siebie. Za chwilę potężny wybuch i płomienie wzbijające się wysoko w górę. To było coś cudownego, taki widok na oczach kilku tysięcy powstańców. Nagle wzniósł się olbrzymi okrzyk i wybuchła radość. Los wymierzył sprawiedliwość naszym wrogom. Konwojenci jakby ocknęli się ze snu, znów krzyki i szczekanie psów. Kolumna rusza, jej początek zbliża się do bramy obozu. Wśród nas zapanowała wielka radość. Wszyscy cieszą się i komentują wydarzenie, jakby zapomnieli, gdzie się znajdują. Krzyki: „polnische Banditen” przywołują nas do porządku.

Przez bramę główną wchodzimy na teren obozu. Nas, małoletnich, wraz z grupą oficerów kierują na lewą stronę. Pozostałą część – na prawą. Kobiety, których jest mniejszość, kierują do osobnych baraków. Będą graniczyły z jednej strony ze Słowakami, z drugiej z nami. Wśród kadry oficerskiej jest sporo osób w starszym, a nawet podeszłym wieku. Ci wręcz upadają ze zmęczenia, trzeba im pomóc. Przed nami jeszcze dodatkowy trud – rewizje i zakwaterowanie.

Niemcy ustawiają nas na „szaber‐placu” w długich, niekończących się szeregach. Wszystko, co posiadamy, układamy przed sobą i trwa rewizja ciągnąca się do późnej nocy. Po pewnym czasie część z nas kierują do baraków. Wszędzie słyszy się, że jesteśmy polskimi bandytami i że trzeba z nami skończyć. Znów cały dzień jesteśmy bez jedzenia. Ja z głodu żuję pasek od spodni. Jest w ten sposób zajęcie dla szczęk. Dostałem odrobinę letniej „kawy”. Wypijam ją zachłannie.

W baraku, w olbrzymiej sali, znajdują się trzypiętrowe prycze. Jako najmłodsi zajmujemy górne piętra, co okazało się bardzo nieprzyjemne. Całe robactwo ulokowało się na suficie, szczególnie pluskwy, które w nocy spadają prosto na twarze. Rano wyglądamy okropnie, cali pokrwawieni, umazani krwią z rozgniecionych pluskiew. Sienniki są papierowe, wypełnione jakąś zgniłą sieczką. Na nich leżą resztki koców, którymi się przykrywamy.

Ranek pierwszego dnia pobytu w obozie wstał mroźny, ale pogodny. Po raz pierwszy od kilku dni spaliśmy w bardziej ludzkich warunkach. Tego dnia nie było apelu. Trzeba było uporządkować wszystko wokół siebie. Byliśmy brudni i zawszeni, do czego wielu nie chciało się przyznać. Przede wszystkim umyłem się w miarę możności jak najstaranniej. Nie było to proste, bo chętnych było wielu. Następnie poprosiłem „Monetę”, by zgolił mi włosy na głowie do gołej skóry. Po tej operacji na głowie powstała jedna krwawa plama. Po umyciu głowy i odświeżeniu się poczułem się znacznie lepiej, tylko wygląd mi się zmienił. „Moneta”, który miał bujniejszą czuprynę niż ja, również zdecydował się na ten zabieg i doznał ogromnej ulgi, do czego mi się potem przyznał. Ranki były chłodne, ale udało nam się zdobyć coś na głowę.

Po tym wszystkim bardzo smakowała nam ciepła „kawa” i pajdka chleba. Był to całodzienny przydział, który zjadłem w jednej chwili. Głód nadal dokuczał. Trzeba było czekać na obiad, który zjadł tylko ten, kto był silniejszy i sprytniejszy. Gdy zabrakło ziemniaków, trzeba było zadowolić się rzadką lurą, którą nazywano zupą.

I tak powoli rozpoczęło się „normalne” życie obozowe. Niektórzy zdobyli w jakiś sposób słomę, ale większość spała na gołych deskach. Oficerowie zaprowadzili wewnątrz baraków porządek i próbowali zrobić z nas prawdziwych żołnierzy, co nie zawsze udawało się w tak zróżnicowanej grupie ludzi. Zadbali, by ubrania i buty były oczyszczone, aby udowodnić Niemcom, że nie jesteśmy bandytami lecz żołnierzami. Nie wszyscy mieli szczęście przejścia do baraków. Część kolegów koczowała jeszcze pod gołym niebem. Niemcy w pośpiechu usuwali z baraków jeńców rosyjskich, by je przeznaczyć dla powstańców. Coraz częściej słychać było strzały w lasku, który znajdował się w pobliżu obozu.

Po kilku dniach mnie i „Monetę” przeniesiono na drugą stronę obozu, w znacznie gorsze warunki. Nie było tu sienników ani kawałków koców, nie było prycz, tylko trzypiętrowe nary, w oknach brakowało szyb. Zajęliśmy miejsca pod sufitem – tu dopiero dały się nam we znaki olbrzymie pluskwy, było ich zatrzęsienie. Nasz barak znajdował się przy „szaber‐placu”, odgrodzony drutem. Dwa baraki dalej, najbliżej dziewcząt z powstania, ulokowano fryzjerów i „izbę chorych”.

Po prawej stronie znajdował się olbrzymi „apel plac”, przez który przechodziło się do kibla (latryny), usytuowany bliżej drutów obozowych i wieży strażniczej. Tu odbywał się cały nasz handel wymienny ze Słowakami, którzy mieli lepsze warunki i otrzymywali paczki. Nie wszyscy strażnicy byli temu przeciwni. Niektórzy przymykali oczy, można ich było przekupić papierosami, byli to w większości Ślązacy.

Po kilku dniach zapędzono nas do łaźni i zabrano nasze cywilne ubrania. Szkoda mi było moich pięknych bryczesów, które dostałem od brata w ostatnim dniu powstania.

Następnie było golenie bardzo tępą maszynką, która kaleczyła ciało. Kolejna osoba pędzlowała miejsce po goleniu szarą, śmierdzącą, obrzydliwą masą, która powodowała straszne pieczenie miejsc najbardziej pokaleczonych. Po tych zabiegach – pod prysznic. Wachman według własnego widzimisię regulował temperaturę wody: raz ukrop, raz zimna. Dopiero po interwencji olbrzymiej większości golasów dostosował się do naszych żądań. Osobom, u których stwierdzono wszawicę, ogolono na siłę głowy. Po tym zabiegu zostaliśmy skierowani do fotografa. Delikwentowi zawieszano na szyi olbrzymią tablicę z numerem na piersi i z trzech stron fotografowano. Nie wszyscy mogli teraz siebie poznać na zdjęciach. Wyglądaliśmy jak kryminaliści, a nie jeńcy wojenni.

Najbardziej przykre były noce, a to dlatego, że przez cały czas pobytu w obozie w Lamsdorf nie otrzymaliśmy żadnych sienników ani koców. Spodnie, złożone w kant, służyły jako siennik, buty za poduszkę a marynarka lub płaszcz za kołdrę. Baraki były drewniane, bez szyb w oknach, w ogóle nie opalane. Jesień 1944 roku nie była taka łagodna. Najbardziej dawał się we znaki brak wody. Jedna studnia na kilkaset osób zupełnie nie wystarczała. Do mycia służyła nam „kawa”, którą otrzymywaliśmy na śniadanie, ale cóż można zdziałać kilkoma kroplami cieczy? Taka była higiena w niemieckim obozie jenieckim. Ratowało nas tylko to, że od czasu do czasu prowadzono nas do łaźni.

Bardzo przykre były też obiady. Nie wszystko dawało się zjeść, najczęściej brakowało dla wszystkich ziemniaków. Najgorsze były dni, gdy na obiad była suszona brukiew, która nawet po ugotowaniu nie nadawała się do spożycia.

Codzienne apele były zmorą i zarazem rozrywką w tym monotonnym życiu. Trwały godzinami bez względu na pogodę, liczono nas wielokrotnie. Pamiętam, że pewnego razu przyjechała niemiecka kronika filmowa, a niemiecki wydział propagandy zainteresował się jednym z naszych najmłodszych kolegów ‐ „Kajtkiem”, chyba dziesięcioletnim, który chodził w wielkich, długich botach, a sam był nieduży. Nie mogli uwierzyć, że tacy mali chłopcy tak dzielnie walczyli, widocznie chcieli pokazać go jako przykład dla członków Hitlerjugend.

Zdarzało się często, że w różnych sprawach korzystaliśmy z pośrednictwa jeńców sowieckich, którzy byli funkcyjnymi i między innymi wywozili nieczystości z latryn. Mieli oni dostęp do wszystkich małych obozów znajdujących się na tym terenie, mieli też dostęp do kuchni, łaźni itp. Przez nich mogliśmy uzyskać informacje o losie naszych oficerów oraz za ich pośrednictwem prowadzić handel wymienny.

W tym okresie paliłem papierosy, co nie było zbyt dobre przy tak wygłodzonym żołądku. Papieros dzieliło się na cztery części i paliło w cygarniczce. Wokół palącego gromadzili się koledzy, którzy z przyjemnością wchłaniali wydmuchiwany dym. Gdy brakowało papierosów, wydłubywało się sęki z desek lub obrywało liście z jedynego rosnącego tam drzewa i to paliło się w skręcie z gazety.

Potem nastąpił wyjazd do Mühlbergu. Przed wyjazdem oczywiście rewizja na „szaber placu”. Żegnamy się serdecznie z pozostającymi w obozie kolegami – „do zobaczenia w wolnej i niepodległej Polsce”. Prowadzą nas teraz inną drogą, wzdłuż całego obozu, przez jego środek. Po obu stronach widać zabudowania obozowe, magazyny, pralnie i podobozy sowieckie. Widać wynędzniałe postacie jeńców sowieckich, którzy wykonywali najgorsze prace. Byli też wprzęgani do wozów zamiast koni. Żal nam było tych jeńców, zapomnianych przez wszystkich. Dzieliliśmy się z nimi papierosami i innymi dostępnymi nam rzeczami. Eskorta nie pozwalała na rozmowy, ale na wszystko znalazł się sposób.

Przed nami stacja towarowa Lamsdorf. Tu znów zostajemy załadowani do wagonów towarowych po pięćdziesięciu w wagonie. Po dwóch dniach męczącej podróży dotarliśmy do Mühlbergu. W drodze byliśmy trochę lepiej traktowani i po przybyciu do obozu umieszczono nas w dwóch barakach, oddzielonych drutami od reszty wielkiego obozu. W tym kwadracie umieszczono też nasze dziewczęta. Obóz wydawał nam się rajem w porównaniu z Lamsdorfem. Widzieliśmy tu jeńców różnych narodowości swobodnie grających w piłkę, baraki czyste, koce, sienniki, a co najważniejsze – świeże i czyste mundury.

Jeńcy dostawali paczki Czerwonego Krzyża, byli więc syci, czego nie można było powiedzieć o nas. Po kilku dniach my też otrzymaliśmy po pół kanadyjskiej paczki na osobę. Wielu z nas pochorowało się, bo żołądek nie wytrzymał tylu wspaniałości. Jeszcze przed otrzymaniem paczek część kolegów, w po ro ‐ zumieniu z władzami obozu, została zaproszona przez Anglików i Amerykanów. Zostali bardzo serdecznie przyjęci i obdarowani papierosami, czekoladą i mielonkami. Ci którzy nie dostąpili tego zaszczytu i tak zaznali wielu serdecznych gestów. Przerzucano nam przez druty papierosy i inne rzeczy. 6 grudnia, na św. Mikołaja, otrzymaliśmy wszyscy prezenty od Anglików. Tego dnia została również odprawiona Msza św. z komunią.

W połowie grudnia 1944 roku zostaliśmy przewiezieni pociągiem osobowym na tak zwaną komenderówkę do Brockwitz, przy Fabrikstrasse 1, rzekomo do huty szkła. W rzeczywistości budowano tu kadłuby samolotów. Naszą nieliczną grupę eskortowali cywilni Niemcy, pracownicy zakładów. W fab ‐ ryce zakwaterowano nas w dużej, starej hali fabrycznej. Podłoga była ceglana, a w suficie były tylko dwa świetliki, które przepuszczały niewiele światła. Całe szczęście, że wentylacja była dobra, bo w sali mieszkało nas pięćdziesięciu. Warunki bytowe znów mieliśmy ciężkie. W sali, gdzie byliśmy zakwaterowani, nie było prycz. Dostaliśmy tylko siano drzewne, z którego zrobiliśmy sobie posłania. Nadzór nad nami sprawował kulawy oficer niemiecki z 1914 roku, a opiekunem sali był kapral podchorąży. W olbrzymiej hali fabrycznej pracowaliśmy przy nitowaniu i montażu kadłubów lotniczych. Okazało się, że żaden z tych samolotów nie wzbił się w powietrze. Podobno ich konstruktor został rozstrzelany.

W sąsiedniej sali mieszkali najmłodsi koledzy, mieli wtedy od 10 do 15 lat. Byli źle traktowani i ciężko pracowali jako szewcy i krawcy, choć o tych zawodach nie mieli pojęcia.

Znajdowaliśmy się 17 kilometrów od Drezna. Przeżyliśmy wszystkie jego bombardowania. Widzieliśmy niebo oświetlone rakietami i reflektorami i lejący się z nieba ogień – tak ginęło miasto.

Zbliżał się front. Coraz bliżej słyszeliśmy dudnienie dział. Mieliśmy nadzieję, że to już niedługo. Teraz znów otrzymaliśmy amerykańskie paczki. Były w nich papierosy, można było za nie kupić wszystko. Dostaliśmy też angielskie mundury, ale bez butów – tylko sztylpy do bryczesów. Nareszcie wyglądaliśmy jak ludzie‐żołnierze. Płaszcze na plecach miały napis zrobiony białą farbą „Kriegsgefangenen”. Ale i na to znalazł się sposób. Starliśmy ten napis i wymalowaliśmy mały czerwony trójkąt – jak jeńcy z 1939 roku.

Święta Bożego Narodzenia 1944 roku były pełne nadziei i syte. Znów otrzymaliśmy paczki.

Front słychać było coraz bliżej, zwiększyła się częstotliwość alianckich nalotów. W nocy byliśmy wypędzani do schronu znajdującego się na dworze. Niemcy chowali się, a my wychodziliśmy na zewnątrz i obserwowaliśmy palące się Drezno. Już nie było takiej dyscypliny.

W połowie kwietnia 1945 roku zostaliśmy ewakuowani. Gnano nas w stronę czeskiej granicy. Szliśmy przeważnie nocami, w dzień odpoczywaliśmy. 8 maja, gdzieś w górach pod czeską granicą, stanowiliśmy osłonę cofającej się armii niemieckiej. Na wzgórzach widzieliśmy ustawione sowieckie armaty. Były skierowane w naszą stronę i stało się... Kurz, huk, dym ‐ pełno trupów ludzi i koni. Ale najwięcej zginęło nas, najmłodszych żołnierzy AK, obecnie jeńców. Czyżby sowieci nie widzieli na naszych plecach dużych białych napisów „Kriegsgefangenen”? Nie wszyscy zdołali zetrzeć te napisy.

W jednej chwili wszyscy pomknęli do lasu, tu bezpieczniej. Tu i esesmani byli grzeczni, uśmiechali się do nas.

W ten sposób zostaliśmy wyzwoleni przez Armię Czerwoną. Obok byli Amerykanie, ale my z „Monetą” postanowiliśmy wracać do Warszawy. Była ona nam bliska – tam zostawiliśmy rodziny. Tam została nasza młodość, tam walczyliśmy o wolność Polski.

Po wielu trudach podróży, 22 maja 1945 roku, wróciłem do Warszawy. Zakończyła się moja sześcioletnia wojenna epopeja.