CZESŁAW STOKOWSKI
Z niewoli do domu. Wspomnienia żołnierza
Autor urodził się w 1913 r. w Grochowie, pow. Sokołów Podlaski. Jako zawodowy podoficer Wojska Polskiego uczestniczył w wojnie obronnej. 13 września dostał się do niewoli niemieckiej i trafił do Stalagu I A w Prusach Wschodnich. W końcu września został wywieziony do miejscowości Baalau (Balewo) w okolicach Sztumu, gdzie pracował w majątku ziemskim do chwili ucieczki w czerwcu 1942 r.

Wmaju 1935 roku zostałem powołany do odbycia służby wojskowej w stacjonującym w Zambrowie 71. pułku piechoty. Tam też ukończyłem w roku 1937 szkołę podoficerską. W marcu 1939 roku ukończyłem roczny kurs dywizyjny dla podoficerów zawodowych w 33. pułku piechoty w Łomży. Bezpośrednio po ukończeniu kursu zostałem wcielony w skład 7. kompanii 3. batalionu 71. pułku piechoty w Zambrowie. Przyjąłem obowiązki dowódcy 3. plutonu. Dowódcą 7. kompanii był kapitan Klemens Janitz. W kwietniu 1939 roku wraz ze swoim plutonem zostałem oddelegowany do specjalnych zadań – budowy fortyfikacji i umocnień w miejscowości Wizna nad rzeką Narwią. W tej miejscowości przebywaliśmy do 30 sierpnia 1939 roku.

W tym dniu całość odcinka fortyfikacyjnego przejął major Jakub Fober, dowódca 3. batalionu 71. pułku piechoty. Wieczorem, po przegrupowaniu wojsk na odcinku Wizna‐Pstręgowo, dowództwo 7. kompanii przejął porucznik Stanisław Świstek i wymaszerowaliśmy pełnym batalionem z Wizny w kierunku Czerwonego Boru.

7 września na odprawie u dowódcy kompanii dostałem rozkaz przeprowadzenia ze swoim plutonem zwiadu rozpoznawczego na odcinku wsi Szabły Stare – Szabły Młode. Było to bardzo trudne zadanie. Jednak zgłosiło się tak wielu ochotników, że część musiałem odesłać do szeregu. Po wyznaczeniu ubezpieczenia i zadań dla każdego uczestnika, wyruszyliśmy. Wyszliśmy z lasu i podążaliśmy w kierunku zabudowań wsi Szabły Młode. Kiedy znajdowaliśmy się na dużej łące, zza chmur wyjrzał księżyc. Nagle z prawej strony wystrzeliły w niebo rakiety świetlne i zostaliśmy ostrzelani z broni maszynowej. Przywarliśmy do ziemi. Przypomniałem sobie, że niedaleko był rów melioracyjny, i skierowałem żołnierzy w jego stronę. Podczas przerw w kanonadzie oraz w chwilach ciemności wycofywaliśmy się w tym kierunku. Na szczęście nikt nie został na łące zabity ani ranny, a Niemcy ujawnili swoje pozycje i rozmieszczenie stanowisk ogniowych. Po powrocie z rozpoznania sporządziłem raport, na podstawie którego dowództwo batalionu opracowało szczegółowy plan natarcia.

O świcie 8 września ruszyliśmy do ataku i wyparliśmy nieprzyjaciela z zajmowanych przez niego pozycji. W pogoni za uciekającymi Niemcami zdobyliśmy bardzo dużo sprzętu, samochodów, czołgów, broni i żywności.

W czasie natarcia na Zambrów od strony wsi Poryte stoczyliśmy 11 września duży i krwawy bój z nieprzyjacielem. Niemcy ostrzeliwali nas z dział artyleryjskich i broni maszynowej. W tej długiej i trudnej walce było wielu zabitych i rannych. Śmiertelnie ranny został też nasz dowódca, niestety, nic już nie mogłem zrobić, umierał na moich oczach, wyrywając z bólu rosnące wkoło krzaki kartofli.

Nocą z 12 na 13 września, po nieudanych próbach przebicia się przez otaczający nas pierścień wojsk niemieckich, zostaliśmy zmuszeni do poddania się. Niemcy rozbroili nas w miejscowości Łętownica koło Andrzejewa. Pomimo decyzji przełożonych o poddaniu się, miałem nadzieję, że zostaniemy odbici przez inne oddziały naszego wojska. Z myślą o przyszłej walce z wrogiem odpowiednio zabezpieczyłem i scho ‐ wałem służbowego visa i spis osobowy plutonu. Wiedziałem, że przy pierwszej nadarzającej się okazji będę podejmował próbę ucieczki. Chciałem zabezpieczyć rodzinę przed konsekwencjami mojej ucieczki i dalszej walki. Podczas rozbrajania i spisywania moich personaliów, podałem nieprawdziwe dane – inną nazwę miejscowości zamieszkania, urodzenia, zataiłem też stopień wojskowy.

Wieczorem 13 września przepędzono nas pod silną eskortą niemieckich żołnierzy do Zambrowa na teren koszar 71. pułku piechoty. Zgromadzono nas na placu alarmowym. Jakże inaczej wyglądały nasze poczciwe koszary. Wszędzie zasieki z drutu kolczastego, wieże wartownicze z wycelowaną w nas bronią maszynową i masa niemieckich żołnierzy. Wielu spośród zgromadzonych na placu jeńców wojennych, tak jak ja, pełniło służbę wojskową w tym pułku, dlatego był to teren doskonale nam znany. Zaczęliśmy gromadzić się w jednym miejscu i myśleć o ucieczce. Około północy, kiedy byliśmy pewni, że Niemcy już zasnęli, podjęliśmy próbę wydostania się z terenu koszar przez wały ziemne strzelnicy pułkowej. Pomyliliśmy się i była to tragiczna pomyłka. Niemcy byli czujni i przygotowani na ewentualną ucieczkę. Kiedy tylko poderwaliśmy się z ziemi i zaczęliśmy biec w stronę wałów, rozbłysły światła reflektorów i zrobiło się jasno jak w dzień. Wartownicy z wież wartowniczych zaczęli ostrzeliwać nas z broni maszynowej. Byliśmy doskonałym celem i oprawcy strzelali do każdego, kto tylko drgnął. Musieliśmy leżeć bez najmniejszego ruchu do świtu. Wśród uciekających było wiele ofiar śmiertelnych, ale prawdopodobnie też kilku szczęśliwcom udało się uciec.

Po koszmarnej nieprzespanej nocy rano zostaliśmy dołączeni do kolumny jeńców wojennych, do której formowania Niemcy przystąpili o świcie. Wypędzono nas z placu koszarowego na drogę w kierunku Łomży. To była straszna droga. W tym długim 30 kilometrowym marszu wielu polskich żołnierzy padało ze zmęczenia, ale niemieccy żołdacy byli okrutni i biciem zmuszali nas, byśmy szli dalej. Ja też dostałem kilka razy kolbą karabinu w plecy, kiedy chciałem złapać jeden z pomidorów, które rzucali w naszym kierunku mieszkańcy jakiejś wsi, przez którą Niemcy prowadzili naszą kolumnę. Kresem tej drogi przez mękę okazał się plac alarmowy w koszarach 33. pułku piechoty w Łomży. Ten plac był naszym domem przez dwa dni. Byliśmy trzymani pod gołym niebem, bez jedzenia. Słyszałem, że gdzieś była kuchnia polowa, która wydawała posiłki, ale jej nie widzieliśmy, nie widzieliśmy też, żeby ktoś jadł jakiś posiłek. Za małą przylepkę chleba musiałem oddać zegarek, jedyną pamiątkę, którą wyniosłem z rodzinnego domu. Po dwóch dniach, 16 lub 17 września, w nieludzki wprost sposób przepędzono nas przez Jedwabne do stacji kolejowej Dłutowo (nie wiem, czy dobrze pamiętam, może źle odczytałem nazwę). Tam załadowano nas do krytych bydlęcych wagonów i wywieziono do obozu Stalag I A.

Rozpoczął się mój pobyt w obozie jenieckim Stalag I A. Życie w obozie było bardzo trudne. Zakwaterowano nas w starych poniemieckich magazynach mundurowych, wyposażonych w drewniane, piętrowe półki, które służyły nam jako miejsce do spania. Pomieszczenia były tak wysokie, że aby dotrzeć na samą górę, trzeba było robić piramidę. Inaczej nie było możliwości dostania się na swoje miejsce. Na tych półkach‐deskach i bez żadnego okrycia spędzaliśmy noce. Jedynym odzieniem był płaszcz i mundur polskiego żołnierza. Po upływie około tygodnia zaczęto rozwozić nas małymi grupkami w różnych nieznanych kierunkach. Przyszedł czas i na mnie. Ponieważ w danych personalnych podałem, że jestem rolnikiem, przydzielono mnie razem z grupą innych jeńców do pracy w majątku rolnym.

Naszą dziesiątkę odebrał z obozu żołnierz niemiecki zwany wachmanem, który konwojował nas do miejsca przeznaczenia. Polecił nam wsiąść do samochodu i pojechaliśmy w nieznane. Wieczorem dotarliśmy do dużego majątku rolnego. Jak dowiedzieliśmy się później, była to miejscowość Baalau (Balewo), stacja kolejowa Waplewo Wielkie koło Dzierzgonia w powiecie Sztum.

Wachman był panem naszego życia i śmierci. Cały czas, od świtu do nocy, chodził z karabinem na ramieniu i pilnował nas. Przydzielał nam pracę, wydawał skromne posiłki, miał prawo karania, a w razie ucieczki mógł strzelać. W majątku zamieszkaliśmy na strychu starego parterowego budynku. Na parterze była rozlewnia i przechowalnia mleka. Pomieszczenie, które zajmowaliśmy, miało bardzo skromne wyposażenie. Pod ścianami były rzucone na podłogę sienniki do spania, na środku stał zbity z nieheb ‐ lowanych desek duży stół, a przy nim dwie ławki do siedzenia. To było całe umeblowanie naszego mieszkania. W szczytowych ścianach znajdowały się dwa małe zakratowane okienka. Praca w majątku była bardzo ciężka, wymagała bowiem dużego wysiłku fizycznego, szczególnie wiosną i jesienią. Całą jesień kopaliśmy buraki cukrowe, ładowaliśmy je na wozy konne, woziliśmy na stację kolejową i łado ‐ waliśmy do wagonów. Zimą pracowaliśmy przy młóceniu zboża, odkrywaniu kopców z burakami. Wiosną uprzątaliśmy pomieszczenia gospodarskie z ogromnej ilości mocno udeptanego przez krowy, konie i świnie obornika. Wywoziliśmy go na pola i rozrzucaliśmy. Wykonywaliśmy w tym wielkim majątku najcięższe prace. Wszystko to odbywało się w dużym pośpiechu, a wachman nie dawał chwili odpoczynku.

Skromne posiłki zawsze przynosili nam i dzielili wachmani, którzy zmieniali się co kilka miesięcy. Jednego z nich zapamiętałem bardzo dobrze, nazywał się Abramowski i pochodził z okolic Nowego Miasta Lubawskiego. On to zbił mnie kolbą karabinu tylko za to, że odszedłem bez pozwolenia na kilka minut do studni, żeby ugasić pragnienie. Nie otrzymywaliśmy odzieży, a za całe ubranie musiały nam wystarczyć sorty mundurowe. W nich cały czas chodziliśmy i pracowaliśmy, tak że z czasem zmieniły się w łachmany, pomimo naszych wysiłków, aby miały wygląd godny polskiego munduru. Jako wynagrodzenie za naszą ciężką pracę otrzymywaliśmy bardzo skromne i mało wartościowe jedzenie oraz kilka marek, które z trudem wystarczały na kupienie mydła do golenia, żyletek i pasty do zębów. Chwile wytchnienia mieliśmy tylko w niedziele, ale do kościoła nie chodziliśmy, bo jak nam tłumaczono, był bardzo daleko.

Z rodzinnym domem nie utrzymywałem żadnych kontaktów. Nie wiedzieli, gdzie jestem i czy żyję. Było to spowodowane tym, że od początku niewoli planowałem ucieczkę i bałem się o bezpieczeństwo rodziny i nie chciałem ujawniać moich prawdziwych danych personalnych. Z ucieczką czekałem tylko na dogodną okazję, między innymi na zmianę odpowiedniego wachmana. Pomimo ciężkich warunków, raczej byliśmy zdrowi, ale pewnego razu kilku kolegów zachorowało i mnie też udało się oszukać wachmana, że jestem chory. Pod eskortą, pociągiem, w oddzielnym przedziale, udaliśmy się w drogę do lekarza. Jeżeli mnie pamięć nie myli, przychodnia dla jeńców wojennych mieściła się w wieży ciśnień w Morągu. Lekarzem w tej przychodni był oficer wojska polskiego, jeniec tak jak my. Był to człowiek bardzo miły i rozmowny, budzący duże zaufanie. Kiedy tylko rozebrałem się do badania, powiedziałem lekarzowi, że jestem zdrowy. Zdziwił się i zapytał o przyczynę mojej wizyty. Wyjawiłem swoją tajemnicę, powiedziałem, że wybieramy się pieszo w daleką podróż i chciałbym dostać jakieś leki wzmacniające mój wycieńczony organizm. Lekarz zapytał jak daleka to podróż. Powiedziałem, że ja idę na Podlasie, a inni w różne strony. Zamyślił się i po dłuższej chwili stwierdził, że na Podlasiu w Kupientynie ma rodzinę i też chciałby tam być, ale jeszcze nie może, bo bardziej potrzebny jest tutaj. Nadmienił też, że tam gdzie idę jest bezpiecznie i takich jak ja nie ścigają, bo do pracy przymusowej do Rzeszy wyznaczają sołtysi. Dał mi jakieś witaminy i lekarstwa, a na pożegnanie podał mi rękę i bardzo mocno ją ściskając, powiedział cicho: „Szczęśliwej drogi, aby tylko do Kongresówki, to tam dacie już sobie radę”. Ten mocny uścisk dłoni przyjąłem jako poparcie mojej decyzji o ucieczce z niemieckiej niewoli i o powrocie w rodzinne strony. Wyszedłem z gabinetu na korytarz. Siedziało tam dużo polskich żołnierzy, ale nie można było z nikim rozmawiać, bo każda grupka miała swojego wachmana, który pilnował byśmy się nie kontaktowali. Dołączyłem do swoich kolegów i zacząłem rozmyślać o rozmowie z lekarzem. Nasuwały mi się myśli dobre i złe: czy nie byłem za długo badany w porównaniu z innymi chorymi, czy to nie wzbudzi podejrzeń wachmana. Byłem bardzo zdenerwowany, a najbardziej przeżywałem chwile, kiedy poproszono naszego wachmana do gabinetu lekarza, który mnie badał. Podczas nieobecności naszego stróża „opiekował się” nami wachman innej grupki jeńców.

Po powrocie do Baalau, późną nocą, odbyliśmy naradę. Po długiej dyskusji ustaliliśmy, że najbardziej dogodnym terminem ucieczki będzie początek maja. Będzie już ciepło, rozwiną się liście drzew, a wysokie zboża ułatwią schowanie się na dzienny odpoczynek, bo iść można będzie tylko nocą. Postanowiliśmy, że rozpoczniemy zbieranie różnych rzeczy potrzebnych do dalekiej, trudnej i niebezpiecznej drogi. Głównie chodziło o żywność, ale także inne przedmioty umożliwiające opuszczenie naszego strychu. W naszych warunkach żywnością na drogę mógł być tylko chleb, a o zdobycie chociaż jednej zapasowej kromki było bardzo trudno, bo chleba z posiłków nigdy nie zostawało. A czym wyważyć żelazne kraty, jak zejść ze strychu?

Wielkiej pomocy i dobroci zaznaliśmy od pana Rutkowskiego. Był on zatrudniony w majątku jako nocny stróż. Mówił dość dobrze po polsku. Pewnego razu, korzystając z tego, że wachman oddalił się na chwilę, podszedł do nas i cicho powiedział: „Mnie się nie bójcie, ja jestem Mazurem, ale w sercu jestem Polakiem”. Prosił nas, żeby nikomu nie mówić o jego kontaktach z nami, bo za to grozi śmierć. Spotkania z nim były trudne, bo pracował w nocy, kiedy my byliśmy zamknięci na naszym strychu. Czasami jednak zjawiał się w majątku w ciągu dnia lub zostawał dłużej po służbie, ale było to bardzo rzadko. Pomagał nam, w czym tylko mógł, podtrzymywał na duchu i zachęcał do modlitwy o szybkie zakończenie wojny. Zaprzyjaźnił się z nami i był traktowany przez nas jako pierwszy przyjaciel na obczyźnie. Powiedzieliśmy mu o naszych zamiarach. To dzięki niemu udało się zgromadzić skromne zapasy chleba na drogę, bo zostawiał nam w umówionym miejscu swoje skromne śniadanie. Podrzucił żelazny łom do wyważenia krat w oknach i przez kilka nocy podstawiał drabinę pod jedno z nich. Jemu zawdzięczaliśmy to, że nasza ucieczka miała szansę powadzenia.

Mijały dni, tygodnie i miesiące, a z nimi zbliżała się tak bardzo oczekiwana wiosna. Wierzyliśmy, że już niedługo z boską pomocą będziemy na wolności, skończy się nasza niewola i prześladowania, że wrócimy do swoich rodzinnych gniazd i znów zaczniemy żyć dla siebie i dla Polski, o której wolność będziemy musieli jeszcze walczyć. Wyznaczaliśmy sobie kilka terminów ucieczki, ale zawsze coś przeszkodziło w zrealizowaniu naszych planów i ucieczkę trzeba było odkładać na później. Ale w końcu doczekaliśmy się. Przyszedł ten upragniony dzień: 23 maja 1942 roku. Tego dnia nigdy nie zapomnę.

Wieczorem chodziliśmy spać o godzinie 21. O tej porze przychodził zawsze wachman i pod jego nadzorem trzeba było wynosić na korytarz sorty mundurowe i buty. Pod drzwiami dyżurki, ułożone w kostkę, leżały całą noc i dopiero rano mogliśmy je zabrać. Po wyniesieniu ubrania wachman zamykał drzwi wyjściowe na parterze, a klucz zabierał ze sobą. Tak było codziennie, ale tego pamiętnego dnia oszukaliśmy wachmana. Rozebraliśmy się jak codziennie, lecz w kostkę złożyliśmy tylko spodnie i płasz ‐ cze, a bluzy od mundurów i kalesony pozostawiliśmy na drogę. Wachman nie zauważył naszego pod ‐ stępu, zamknął drzwi za nami i poszedł do swojej dyżurki. W wielkim napięciu czekaliśmy, kiedy zgasi światło i zmorzy go pierwszy głęboki sen. Klęczeliśmy i modliliśmy się, prosząc Boga o pomoc w naszej drodze do wolności. Dochodziła godzina 23, kiedy zdecydowaliśmy się na rozpoczęcie ucieczki. Ostatni raz uściskaliśmy się serdecznie i życzyliśmy sobie powodzenia w drodze.

Dwóch z nas zaczęło wyważać kraty, a pozostali rwali koce i wiązali je, aby sporządzić długi sznur, byśmy mogli spuścić się na ziemię. Aby tłumić hałas wyważanych krat, obwiązaliśmy żelazne pręty kocem. Podrzuconym nam przez pana Rutkowskiego prętem podważaliśmy kratę, ale pomimo naszych wysiłków krata nie ustępowała. Była bardzo mocno obsadzona w murze. Niezrażeni tym pierwszym niepowodzeniem, powtórzyliśmy próby przy drugim oknie. Na szczęście teraz udało się odgiąć kratę tak, że można było przecisnąć się przez ciasny otwór i wachman nie usłyszał hałasu. Droga do wolności stała otworem. Wyrzuciliśmy na zewnątrz powiązane wcześniej koce i przywiązaliśmy sznur do pozostałości kraty. Według wcześniej uzgodnionej kolejności przeciskaliśmy się w ciszy przez rozchylone kraty, ja wychodziłem jako piąty lub siódmy. Kiedy tylko moje nogi dotknęły ziemi, zacząłem biec. Nie oglądałem się za siebie, chciałem uciec jak najdalej od tego znienawidzonego miejsca. Przez pewien czas słyszałem za sobą odgłos kroków biegnącego kolegi, ale po chwili wszystko ucichło i zostałem sam. Zwolniłem, podbiegłem jeszcze kawałek i zatrzymałem się. Odpoczywałem po tym szaleńczym biegu i zastanawiałem się nad dalszą drogą.

Po krótkim odpoczynku ruszyłem w podróż w rodzinne strony. Do domu było bardzo daleko i jeszcze wiele niebezpieczeństw czekało na mnie po drodze. Podróż była bardzo ciężka. Boso, na przełaj przez pola, omijając ludzkie siedziby i klucząc jak ścigane zwierzę, z każdym krokiem zbliżałem się do domu, do rodziny. W dzień sypiałem w zbożu, które było już dosyć wysokie i dawało jako takie schronienie. Wędrowałem tylko nocami, a kierunek marszu określałem przy pogodnym niebie według gwiazd. Ale kilka razy musiałem go zmieniać, bo nie zawsze była pogoda i łatwo było o pomyłkę.

Po kilku nocach marszu w ciemnościach po polach i wyschniętych grudach ziemi moje nogi przypominały jedną ranę i każdy krok sprawiał niesamowity ból. Gorszy jednak od bólu był głód. Chleba, który zbieraliśmy z takim trudem, nie wystarczyło na długo. Żywiłem się tylko tym, co znalazłem w polu – pędami roślin, młodymi kłosami. Radością było, kiedy natrafiłem na miejsce po kopcowaniu buraków opasowych. Po burakach pozostało trochę słomy i kilka nadgniłych sztuk. Te kilka śmierdzących buraków było moim pierwszym obfitym śniadaniem.

Pewnego wczesnego poranka zauważyłem, że w moim kierunku zbliża się jakaś pojedyncza postać. Skryłem się bardziej i obserwowałem zbliżającą się osobę. Kiedy była już bardzo blisko, zauważyłem na jej ramieniu kosę. Był to rolnik, który szedł pracować w polu. Zdecydowałem się pokazać temu człowiekowi. Kiedy mnie zobaczył, stanął jak skamieniały, widziałem strach w jego oczach. Nie dziwię się: wychudły, zarośnięty, zakrwawiony, odziany w resztki ubrania, bardziej przypominałem zwierzę niż człowieka. Po chwili doszedł do siebie i zapytał, co tu robię i kim jestem. Opowiedziałem o swojej niewoli i ucieczce, że jestem bardzo głodny. Ten nieznajomy człowiek miał bardzo dobre serce, zlitował się nade mną i oddał mi swoje śniadanie. Po kilkuminutowej rozmowie i posiłku kazał mi iść za sobą. Dla bezpieczeństwa szedłem za swoim przewodnikiem w pewnej odległości. Zaprowadził mnie do domu swojego kuzyna, który mieszkał w kolonii odległej od zabudowań wsi. Mój wybawca pozostawił mnie pod opieką życzliwego gospodarza i jego rodziny, a sam poszedł kosić łąkę.

Było to gospodarstwo bardzo ubogie, ale gościnne. Mogłem się wykąpać, ogolić, dostałem ubranie i buty. Nareszcie wyglądałem jak człowiek. Zostałem nakarmiony, a po posiłku zaprowadzono mnie do stodoły na odpoczynek. Wieczorem zaproszono na kolację. Po kolacji odwiedziło gospodarza kilka osób z jego rodziny. Opowiadałem im o losach jeńca wojennego, poniewierce i ucieczce. Byłem szczęśliwy, że nareszcie po tylu dniach niewoli, obozu i przymusowej pracy jestem wśród swoich. Dowiedziałem się, że do granicy dzielącej Rzeszę od Kongresówki mam jeszcze około 6 kilometrów. Ostrzegli mnie, że w tym rejonie nie jest bezpiecznie. Wytłumaczyli dokładnie, jak dojść do granicy i w którym miejscu ją przekroczyć.

Po gorącym pożegnaniu ze wszystkimi wyruszyłem w dalszą podróż. Nie byłem już głodny, a na drogę dostałem chleb, ser i butelkę mleka. Już nie musiałem się tak ukrywać. Często spotykałem dobrych i życzliwych ludzi. Dzięki ich pomocy w czerwcu 1942 roku, po 34 dniach ciężkiej wędrówki, dotarłem do rodzinnego Grochowa.