IRENA CHRZANOWSKA
Wspomnienia z Prus Wschodnich
Autorka urodziła się 6 lutego 1926 r. W sierpniu 1944 r. wycofujące się wojska niemieckie zabrały ze sobą część mieszkańców wsi Gostkowo (powiat Ostrów Mazowiecka), w tym autorkę. Zostali wywiezieni do Królewca. Irena znalazła się w obozie przejściowym „na śmieciach”. Zatrudniana była przy pracach porządkowych i kopaniu okopów. W kwietniu 1945 r. z Prus Wschodnich została ewakuowana przez Rosjan. Była świadkiem gwałtów na ludności. Do domu dotarła 1 maja 1945 r.

Rozstanie z rodziną

Był pogodny dzień 11 sierpnia 1944 roku…

Od wschodu dochodziły głuche odgłosy dział armatnich. W Gostkowie, wsi rodzinnej mojej mamy, życie toczyło się jak co dzień. Wprawdzie obecność wojsk niemieckich powodowała zdenerwowanie, to jednak domownicy starali się wykonywać swoją pracę bez zakłóceń.

W pewnym momencie na drodze biegnącej przez wieś zrobiło się gwarno. Krzyk i płacz ludzi mieszał się z rykiem bydła i beczeniem owiec, pędzonych przez Niemców. Niemcy biegali po podwórku, wydając rozkazy swoim podwładnym. Dwóch wtargnęło do naszego mieszkania. Ja i moja kuzynka Halina schowałyśmy się do szafy z ubraniami. Wydzierali się na moją mamę, żądając klucza od stajni. Grozili, że ją zabiją, jeśli nie otworzy im drzwi! Słysząc to, nie wytrzymałam, wyskoczyłam z szafy, a za mną moja kuzynka. W tejże chwili stałyśmy się przedmiotem ich zainteresowania. Chwycili nas, tak jak stałyśmy, tylko w sukienkach, wełnianych bluzkach w kolorze żółtym i boso. Pognali nas do gromady ludzi. Wśród nich była też moja mama, która, płacząc, błagała Niemców, aby pozwolili jej wrócić do domu, gdyż zostawiła tam małe dziecko i chorego męża. Ja wówczas miałam 18 lat, a mój brat był o 3 lata młodszy.

Po kilkuset metrach mamę zwolnili. Nas popędzili dalej. Na polach Niemcy podpalali zboże zebrane w snopki. Był to przecież okres żniw. Rolnicy widzieli, jak niweczony jest ich wysiłek, a także cały dorobek ich życia, gdy ogień obejmował pola i zabudowania. Głuche odgłosy dział i trzask palonej słomy sprawiały koszmarne wrażenie.

Niedaleko wsi Mianowo zarządzono postój. W oddali spostrzegłam siedzące na górce starsze kobiety. Namówiłam swoją kuzynkę i koleżankę Zośkę, abyśmy oddzieliły się od grupy i przysiadły się do nich. Kobiety przygarnęły nas jak swoje dzieci. Dały nam na głowy chustki, ubrały w ciemne kapoty, żeby przykryć jaskrawe, żółte bluzki. Wolność trwała jednak krótko… Przed nami zjawił się żołnierz niemiecki na koniu. Szarpnął moją kapotę i wrzasnął: „Wo ist deine Schwester?”. Zdradziła mnie żółta bluzka. Uderzył mnie w twarz i w tym momencie dostrzegł moją siostrę. Oczywiście pognał nas z powrotem, do grupy ludzi odpoczywających przy drodze.

Wędrówka w nieznane

Ruszyliśmy w dalszą drogę. Krok za krokiem, na koniu jechał za nami ten sam Niemiec, który nas odnalazł. Doszliśmy do małego miasteczka Andrzejewo. Miasteczko było wyludnione. Nikt się nie gapił, nikt nie chodził koło swoich domostw. Zapędzono nas na duży plac między domami, na którym spędziliśmy noc. Ponieważ młodych dziewcząt i kobiet było dosyć dużo, mężczyźni zajęli miejsca na ziemi, tworząc wokoło nas pierścień chroniący nas przed żołnierzami. Byliśmy blisko frontu i wszystko mogło się zdarzyć.

Wczesnym rankiem dano sygnał do dalszego marszu, w kierunku Ostrowi Mazowieckiej, odległej 20 km od Andrzejewa. Byłyśmy bardzo głodne i spragnione. Niemiec na koniu, cały czas ten sam, jechał za nami i obserwował nasze ruchy, więc w żaden sposób nie mogłyśmy się oddalić od grupy.

Drzewa przy drodze były pościnane kilka metrów nad ziemią i sprawiały żałosne wrażenie. Wnioskowałyśmy stąd, że Niemcy na tym terenie przygotowują się do bezpośredniej walki. Tuż za rowem napełnionym wodą był sad i niektóre drzewa kusiły owocami. Podniosłam z ziemi dwie gruszki – jedną dałam Halinie, drugą zjadłam z wielkim apetytem. Popiłam wodą z rowu. Moja siostra zaczęła narzekać na bóle w stopach. Prawdopodobnie dlatego, że całą drogę szła boso. Ja na razie nie odczuwałam bólu.

Zapędzono nas za druty, gdzie stało kilka baraków. Obok, też za drutami osadzeni byli jeńcy rosyjscy. Nagle zaczęłam odczuwać ostry ból brzucha i całkiem opadłam z sił. Dolegliwości były straszne! Przez całą noc pomocy udzielał mi młody chłopak; nosił mnie „na barana” do toalety oddalonej o kilkadziesiąt metrów. W końcu wezwano lekarza niemieckiego, który dał mi tabletki. Połknęłam je – pomogły. Poczułam się lepiej. Natomiast moja kuzynka cierpiała z powodu nogi.

Po paru dniach wyprowadzono nas zza drutów. Ponieważ nadal brakowało mi sił, aby pójść w drogę pieszo, a moja kuzynka cierpiała z powodu bólu nogi, wieziono nas wozem konnym. Pozostałe osoby szły pieszo. Dojechałyśmy do torów kolejowych w Ostrołęce. Załadowano nas do bydlęcych wagonów. Poza nami byli tam też ludzie z innych okolic, w przeważającej części z Łochowa. Ludzie ci mieli pościel, naczynia – my nie miałyśmy nic! Niedaleko stacji stała kuchnia polowa. Ktoś z grupy krzyknął: „Dają jedzenie!” Poczułam głód. Mogłyśmy liczyć tylko na innych, gdyż nie miałyśmy ze sobą żadnego naczynia. Jedna z kobiet odlała nam ze swojej porcji troszkę zupy, abyśmy się posiliły. Mimo że miałam obawy co do tej zupy, to skosztowałam. Przecież przez dłuższy czas nic nie jadłam! Grochówka była bardzo smaczna i nie zaszkodziła. Czułam się już dobrze.

Dalsza podróż w nieznane

Po paru dniach do wagonów przyczepiono lokomotywę, a wagony zamknięto. Pociąg ruszył. Nie wiedzieliśmy, dokąd nas wiozą. Jechaliśmy tylko wtedy, kiedy tory były wolne. Ale nie widzieliśmy, aby jechały transporty z wojskiem na front. A front się zbliżał …

Na stacji w Olsztynie (po niemiecku Allenstein) pociąg się zatrzymał. Przez szpary w ścianach wagonu widać było ludzi oczekujących na pociąg osobowy. Jedna Niemka powiedziała do drugiej, że powinni ich, czyli nas, pędzić pieszo, a nie wieźć pociągiem.

Noce były już dość chłodne. Siedziałyśmy na barłogu ze słomy, przytulone do siebie, żeby było cieplej. Byłyśmy bardzo brudne, nie myłyśmy się ani razu. Czułyśmy swędzenie na całym ciele. Nie zdawałyśmy sobie zupełnie sprawy, że przyczyną tego są wszy. W zasadzie głodu nie odczuwałyśmy.

Po kilkunastu dniach dojechaliśmy na miejsce – do Königsberga (Królewca). Dowieziono nas w miejsce, które nazywano „śmieci”. Zwożono tam odpadki z całego miasta. Czuło się tu niesamowity fetor. Na terenie obozu stało kilkanaście baraków, w których miałyśmy tymczasowo zamieszkać. Gdy nadeszła noc, okazało się, że spędzenie jej w barakach jest niemożliwe, ponieważ cała drewniana konstrukcja łóżek była bardzo zapluskwiona (miały kolor brunatnoczerwony). Postanowiliśmy spędzić noc pod gołym niebem. Wszyscy pokotem położyli się na ziemi. Kto miał koce czy pierzyny okrywał się, żeby nie zmarznąć. Nas przygarnęła starsza kobieta. Sen był krótki, ponieważ po leżących biegały szczury. To było straszne. Zaczęło świtać, a my nie spałyśmy, rozmyślałyśmy co dalej los nam zgotuje. Wiedziałyśmy tylko, że jesteśmy z dala od rodziny i nie wiemy, czy wszyscy żyją. Czy wieś nie została spalona?

Około południa na „śmieciach” zaczął się ruch. Przyjechała duża grupa Niemców, bauerów. W pewnym momencie podeszło do nas dwóch młodych mężczyzn. Zapytali po polsku, skąd przyjechałyśmy i w ogóle co słychać w Polsce. Okazało się, że od dłuższego już czasu nie mieli kontaktu z rodzinami w kraju, ponieważ na terenach, z których pochodzą, trwają działania wojenne. W Królewcu zostali zatrudnieni przymusowo w porcie. Widząc nasze zmęczone twarze, brudne ręce i nogi, zaproponowali nam, abyśmy poszły do ich kwatery w porcie, żeby się wykąpać i coś zjeść. Nam w zasadzie było wszystko jedno. Uważałyśmy, że już nic gorszego nie może nas spotkać, więc zgodziłyśmy się. Nie było to daleko.

Po kąpieli poczułyśmy się wspaniale. Gdy zdjęłyśmy swoje ubranie, strach nas ogarnął. W szwach bielizny i wierzchnim ubraniu roiło się od insektów. Ponieważ nie miałyśmy innego ubrania, musiałyśmy włożyć na siebie to, co miałyśmy. Odprowadzili nas na „śmieci”. Z rozmowy z nowymi znajomymi wynikało, że jeśli pozostaniemy w mieście, będziemy na pewno odczuwać głód, a jeśli zabiorą nas bauerzy na wieś, głodu nie będzie i oczywiście będzie tam bezpieczniej. Tu, w mieście w ostatnim okresie nasilają się naloty i bombardowania. Poprosili, abyśmy napisały do nich, gdzie się znajdziemy i dali nam swój adres. Wzięłyśmy go, ale nie byłyśmy przekonane, czy skorzystamy.

Na placu zostało już niewiele osób. Na wieś bauerzy zabierali całe rodziny, osoby samotne pozostawały bez przydziału. Przebieranie w ludziach przypominało targ niewolników. W końcu zabrały nas dwie młode dziewczyny, z których jedna mówiła po polsku. Na początku zaprowadzono nas do łaźni – musiałyśmy pozbyć się wszy. W łaźni zabrano ubrania i bieliznę do dezynfekcji, a nas wysłano do kąpieli. To była wielka ulga! Od ciągłego drapania się miałyśmy na ciele mnóstwo ran!

Po tych zabiegach młode dziewczyny zaprowadziły nas do budynku znajdującego się za ogrodzeniem, przy ulicy Berlińskiej ‐ Berlinerstrasse, tuż przy cmentarzu. Stały tam trzy budynki murowane (trzypiętrowe) i kilkadziesiąt drewnianych baraków. Teren był pilnowany przez wojskowych strażników – wachmanów. W jednym z bloków mieścił się sztab wojskowy, drugi budynek przeznaczony był dla kobiet różnych narodowości (Polek, Ukrainek, Francuzek i innych), a trzeci zamieszkiwali mężczyźni.

Lager Berta

Taką nazwę miał obóz pracy przymusowej, do którego nas przyprowadzono. Zamieszkałyśmy w drugim bloku, na drugim piętrze, w sztubie numer 9. W naszym pokoju na środku stał stół i parę stołków. Po jednej stronie znajdowały się łóżka piętrowe z siennikami i kocami, po przeciwnej stronie stało pięć szafek – po jednej szafce dla dwóch osób. Pokój oświetlała żarówka, okno zasłaniała ciemna zasłona, która nie przepuszczała światła w czasie nalotów. Nadzór nad mieszkankami sprawowała Lagerführerka o nazwisku Hanoski (nie jestem pewna czy nazwisko to napisałam poprawnie).

W pokoju mieszkało dziewięć osób. W porównaniu z tym, co przeżyłyśmy od momentu zabrania nas z domu rodzinnego, tutaj odczułyśmy pewną ulgę. Jednak pierwszy kontakt z osobami, które mieszkały razem z nami był niezbyt przyjazny: dotychczasowe mieszkanki uznały nas za intruzów, którzy będą zjadać część ich porcji żywieniowych. Było nam bardzo przykro!

Racje żywnościowe były rzeczywiście bardzo małe. Początkowo nam to wystarczało, ponieważ przez trzy tygodnie podróży i głodowania żołądki nasze tak się skurczyły, że więcej jedzenia nie potrzebowałyśmy.

Dowodem tożsamości w lagrze była litera „P”, której się nie wstydziłyśmy i – przyszytą do ubrania – nosiłyśmy z podniesionym czołem.

W drugim dniu pobytu stanęłyśmy do apelu. Nadano nam numery, które były niezbędne w obozie. Początkowo zostałyśmy przydzielone do grupy, która kopała basen przeciwpożarowy na terenie lagru. Prace nadzorował oficer o nazwisku Wetter. Ponieważ byłyśmy osobami dopiero co przybyłymi, na naszych twarzach rysowało się duże zmęczenie i ogólne wychudzenie. W dodatku do tej pory ubrane byłyśmy w letnie ubrania i chodziłyśmy boso.

Oficer przydzielił nam jedną łopatę. Postawił nas na koronie wykopu, abyśmy tą jedną łopatą odbierały ziemię od osób niżej kopiących. Wśród pracujących w wykopie były przeważnie Ukrainki. Praca ta była dla nas i tak bardzo ciężka. Oficer był na szczęście łagodny – nie popędzał nas. Pierwszego dnia, po zakończeniu roboty Wetter zaprowadził nas do jednego z baraków, w którym w dużym porządku leżały całe sterty ubrań wojskowych i butów. Pozwolił nam wybrać płaszcze w kolorze granatowym, spodnie i buty, a nawet dodatkowo buty przypominające ranne pantofle – „lawszuły” (tak je nazywano). Byłyśmy jako tako ubrane.

W następnych dniach na apelu porannym nie odczuwałyśmy zimna tak, jak za pierwszym razem. Praca przy kopaniu basenu trwała jeszcze kilkanaście dni. Racje żywnościowe, początkowo były wystarczające. Na cały dzień dawano mały kawałek chleba i malutką kosteczkę margaryny. Obiad, który jadłyśmy po zakończonej robocie w stołówce, składał się przeważnie z zupy z brukwi lub z pęczakiem. Czasami dawano ziemniaki w łupinach, do nich sos o słodkim smaku. Często ziemniaki były nadpsute i właściwie nie nadawały się do jedzenia. W tej samej stołówce stołowali się również oficerowie niemieccy, z tym że ich posiłki były zupełnie inne.

Po zakończeniu pracy przy kopaniu basenu przydzielono nas do sortowania ubrań, butów i innych akcesoriów, takich jak paski do nabojów, kabury itp. Wszystkie te rzeczy przywożono z frontu. Ubrania przeważnie były brudne, pokrwawione i podarte – poszarpane przez pociski. Brudne rzeczy odstawiano do pralni, a rzeczy uszkodzone do szwalni. W zakładach zatrudnieni byli Polacy i osoby innych narodowości, a także i Niemcy, którzy nie nadawali się do walki na froncie. Z nami pracowały Niemki. Głównie pilnowały, czy dobrze wykonujemy przydzieloną robotę.

W miarę upływu czasu zaczęłyśmy odczuwać głód. Nasze współlokatorki przynosiły sobie dodatkowe jedzenie z miasta. Wiele osób było zatrudnionych w zakładzie na terenie Królewca, a więc miało kontakty z różnymi ludźmi i możliwość zdobycia żywności.

Ja i Halina postanowiłyśmy napisać do chłopaków z portu. Opisałyśmy swoją sytuację oraz to, że odczuwamy coraz większy głód. Wysyłając ten list, nie przypuszczałyśmy, że adresaci go otrzymają. Po kilkunastu dniach wachman powiadomił nas, że przy bramie stoją mężczyźni, którzy chcą rozmawiać z siostrami ostatnio przybyłymi z Polski. Szybko znalazłyśmy się przy bramie i rozpoznałyśmy znajomych ze „śmieci”. Była to dla nas wielka radość. Przez parkan podali nam dwie teczki, z prośbą, abyśmy je opróżniły i przyniosły puste. Nie wiedziałyśmy, jak mamy się zrewanżować za wspaniałe serce tych młodych mężczyzn...

Szafka w sztubie została zapełniona. Miałyśmy chleb, margarynę, dżem i kartki na „kuch” – ciasto, oraz konserwy. Nie przypominam sobie, czy w późniejszym czasie otrzymałyśmy jeszcze tego rodzaju pomoc. Pracując w barakach, miałyśmy dostęp do różnych rzeczy potrzebnych żołnierzom na froncie. Pewnego dnia postanowiłyśmy wynieść dwa wełniane swetry i sprezentować je chłopakom w ramach podziękowania. Chłopcy jeszcze przy pierwszym spotkaniu opowiadali, że pracując na terenie portu, mają pod dostatkiem żywności, natomiast brak im ubrania. Dlatego też uważałyśmy za słuszne podarować im te swetry – zima była tuż, tuż.

Wynieść swetry do sztuby było łatwo. Następnie trzeba było wynieść je za bramę i dostarczyć chłopakom. To już było bardzo ryzykowne. Nie miałyśmy żadnego dokumentu i pozwolenia na wyjście poza ogrodzenie. Upatrzyłyśmy moment, kiedy strażnik był nieobecny i ukradkiem wymknęłyśmy się na ulicę. Nikt nas nie zauważył. Miałyśmy adres, więc poszłyśmy do portu. Zastałyśmy chłopaków w ich kwaterze. Byli bardzo zaskoczeni. Zdjęłyśmy z siebie swetry i dałyśmy je jako rewanż za okazaną nam życzliwość. Znajomi zamiast nam podziękować, uświadomili nam, na jakie ryzyko się narażamy, tym bardziej, że miałyśmy zakaz wychodzenia poza obręb lasu. Gdyby nas przyłapano, w dodatku z woj ‐ skowymi swetrami na sobie, mogłyśmy trafić do obozu koncentracyjnego.

Więcej to się nie powtórzyło. A znajomych też nie spotkałyśmy. Prawdopodobnie zostali wywiezieni na okopy, ponieważ front był coraz bliżej Królewca.

Nadeszła zima. W święta zatrudniono nas przy przemalowywaniu wojskowych ubrań wierzchnich na biało. Było to bardzo uciążliwe – wymagało dokładności. Nadzorująca robotę Niemka, gdy zauważyła miejsca niedokładnie zamalowane, zwracała do poprawki, a przy tym niesamowicie wrzeszczała.

Zatrudniano nas także przy kopaniu okopów wokół Królewca. Budzono nas bardzo wcześnie, gdy jeszcze było ciemno. Szliśmy przez miasto do stacji kolejowej, śpiewając polskie piosenki. Przeważnie były to pieśni narodowe. Niemcy nie reagowali. Zapewne zdawali sobie sprawę z tego, że nadchodzi ich koniec. My w czasie kopania okopów raczej udawaliśmy, że kopiemy. Często opuszczaliśmy miejsce pracy, jakby zmuszała nas do tego potrzeba fizjologiczna. Zresztą, gdy malowałyśmy ubrania, również uciekałyśmy i chowałyśmy się na strychu. Godzinami leżałyśmy pod stropem, oczywiście z „duszą na ramieniu”. Na dachu budynku usytuowane było obserwatorium i często odwiedzali to miejsce wojskowi, strach był więc uzasadniony. Wieczorami z dachu oglądałyśmy świetliste pociski katiusz. Leciały przez niebo niczym fajerwerki, a nam radowały się dusze. Miałyśmy nadzieję, że powrót do domu jest bliski… […]

Postrachem mieszkańców naszego baraku była wspomniana już Lagerführerka Hanoski. Hanoski często wpadała do sztuby w porze wieczornej i sprawdzała, czy po godzinie dziesiątej zgaszone są światła. Lagerführer baraku, w którym mieszkali mężczyźni, był podobno łagodniejszy.

Tęsknota za bliskimi i brak wiadomości z Polski powodowała, że troskę o rodzinę i ciekawość, jak tam sobie radzą, starałyśmy się zaspokoić przy pomocy magii. W sąsiednim pokoju mieszkała młoda dziewczyna, która potrafiła wywoływać duchy. Z tego wróżenia dowiedziałam się, że moi rodzice żyją, a mój przyszły mąż będzie miał na imię Jerzy (tak się stało!). Na taki seans przychodziła do nas także zastępczymi Lageführerki. Była zupełnie inna w zachowaniu i w kontakcie z ludźmi niż Hanoski.

Zimno coraz bardziej dawało się nam we znaki. Opału miałyśmy zbyt mało, aby ogrzać piecem całą sztubę. I na to znalazłyśmy sposób. Między murem cmentarnym a naszym budynkiem składowany był węgiel, którego pilnował Niemiec w mundurze. My, pracując przy sortowaniu rzeczy przywiezionych z frontu, miałyśmy za zadanie opróżniać również kieszenie. Często znajdowałyśmy w nich papierosy albo cygara i tym płaciłyśmy strażnikowi. W zamian, pozwalał nam od czasu do czasu napełnić kankę węglem. Kankę spuszczałyśmy z okna na sznurku, nakładałyśmy węgiel i wciągałyśmy na drugie piętro. Dzięki temu nie marzłyśmy. Dlaczego na sznurku? Jak już pisałam, Lagerführerka była dla wszystkich postrachem, więc nie mogłyśmy wnosić węgla do budynku po schodach.

Halinę przeniesiono do pracy w kuchni. Początkowo było mi smutno, ale okazało się potem, że jej praca doskonale rozwiązała nasze problemy z jedzeniem. Halina każdego dnia przynosiła kawałek gotowanego końskiego mięsa. Zawijała go w papier i chowała do kieszeni. Zjadałam je z wielkim apetytem. Zwykle mięso przeznaczone było tylko dla Niemców.

Jeżeli chodzi o mnie, to w pracy byłam raczej nieposłuszna. Gdy Niemki kazały posprzątać po pracy – odmawiałam. Chodziły na skargę do nadzorującego naszą pracę oficera, ale i tak często udawało mi się uchylać od tej roboty. Domagałam się sprawiedliwości, gdyż one też powinny po sobie sprzątać. A zachowanie oficera wskazywało wyraźnie, że zbliża się koniec panowania Niemców. W każdy wieczór obserwowaliśmy sowieckie pociski wystrzeliwane z katiusz. Wyraźnie słyszeliśmy rozkazy, które Rosjanie podawali przez megafony. W czasie nalotów na Królewiec wyły syreny. Niemcy uciekali do piwnic, a my, obcokrajowcy, wychodziliśmy na zewnątrz baraków. Złościli się, twierdząc, że ściągniemy na siebie i na nich nieszczęście.

Na koniec zostałam zatrudniona przy ładowaniu paczek na wagony, samochody ciężarowe lub wozy konne. Praca była bardzo ciężka. Pracowało przy tym kilka kobiet, a nadzór sprawował oficer, Litwin, o nazwisku Nowak. Zwykle po towar przyjeżdżali Polacy. Nowak, gdy rozpoznał Polaka, dostawał szału. Chwytał za kij czy inne ostre narzędzie i rzucał się na niego z pewnością po to, by zrobić mu krzywdę. Ale w stosunku do kobiet nie okazywał agresji.

Naloty wzmagały się. Zrzucano bomby i ulotki nawołujące do poddania się. W przeciwnym razie grożono, że miasto zostanie zrównane z ziemią. W odpowiedzi władze niemieckie rozlepiły na ścianach budynków plakaty pokazujące Sowietów, jak mordują kobiety i obcinają im piersi. Od strony frontu ciągle dochodziły głosy w języku rosyjskim, wzmocnione przez głośniki. Byliśmy coraz pewniejsi, że zbliża się koniec niemieckiego panowania. Nie wiadomo tylko, co stanie się z nami… Dziewczyny opowiadały różne plotki, że Niemcy mają zamiar nas ewakuować drogą morską. Byłoby to straszne, ponieważ krążyły też pogłoski, że wody zatoki i Morza Bałtyckiego są zaminowane. Całe szczęście, do tego nie doszło. Po prostu Niemcy nie zdążyli. Wojska sowieckie wkroczyły na przedmieścia miasta.

Ofensywa trwała. Niemcy pootwierali magazyny – ludzie mogli więc brać, co się im podobało. Niektórzy z tych możliwości korzystali, ale były to raczej osoby o silnych nerwach. Inni szukali schronienia w piwnicach pod naszym budynkiem. Nawet oficerowie przenieśli się do nas. Detonacje rozrywających się bomb i pocisków nie ustawały. Budynek, w którym mieścił się sztab, został doszczętnie zburzony, baraki paliły się. Oficer Wetter też znalazł się u nas, wśród Polaków. Ale nie żywiliśmy do niego nienawiści, ponieważ – jak już pisałam – w stosunku do nas był człowiekiem łagodnym. Otrzymał nawet od Polaków cywilne ubranie, co pozwoliło mu uniknąć niewoli sowieckiej. Natomiast Nowak, jak dowiedziałyśmy się później, został powieszony. Lagerführerka uciekła.

Cały czas toczyły się walki uliczne. Słychać było wystrzały z karabinów i wybuchy granatów. W końcu Sowieci weszli na teren lagru. Zeszli do piwnic, krzycząc: „Kto tu jest?” oraz „Czy macie buty i zegarki”. Dochodziły też głosy: „Ręce do góry!” (wszystko w języku rosyjskim). Wypędzili nas wszystkich z piwnic. Wybiegając, na trzecim piętrze naszego budynku zauważyliśmy żołnierzy niemieckich, którzy zza rogu mierzyli w naszą stronę z karabinu maszynowego. Skończyło się jednak na strachu. W tamtej chwili marzyłam tylko o tym, aby Bóg pozwolił nam szczęśliwie wyjść z tego piekła, żebyśmy mogły wrócić do rodzinnego domu bez szwanku.

Dzień 6 kwietnia 1945 r.

Rosjanie wyprowadzili nas poza teren lagru. Wokół wszystko się paliło. Kazali nam uciekać za most na Pregole. Pociski wpadały do wody i grzechotały nam nad głowami. Szczęście, że most jeszcze nie został zburzony. W bunkrze Niemcy cały czas się bronili. Samoloty latały nad nami, a my… uciekaliśmy. W rowach leżeli zabici lub ranni, leżały martwe konie. Ranni prosili o pomoc, ale my nie mogliśmy nic zrobić! To okropne! Kiedy nad głowami wybuchały pociski, wszyscy jak na komendę padali na ziemię. Jeden pocisk rozerwał się tuż koło nas i przysypał ziemią Marysię. Krzyczała, że jest ranna – całe szczęście, tylko się przestraszyła.

Oddaliliśmy się od miasta o parę kilometrów. W sumie wyszło nas z miasta kilkaset osób. Oprócz Polaków byli starzy Niemcy i młode Niemki, Cyganie i inne narodowości. Doszliśmy do budynków przypominających hangary. To, co zobaczyliśmy w środku, trudno jest opisać. Mnóstwo zabitych żołnierzy i padłych koni. Szybko się wycofaliśmy... Na polach też leżały rozkładające się zwłoki poległych żołnierzy.

Noc spędziliśmy w budynku fabrycznym. My ułożyłyśmy się na stołach, na środku pomieszczenia, a pod stołami pochowały się młode Niemki. Marysia koniecznie chciała wyjść na korytarz, żeby się napić wody. Próbowałam ją powstrzymać, tłumacząc, że woda może być zatruta, w końcu przeszedł tędy front. Mimo moich próśb, postanowiła wyjść i pociągnęła mnie za sobą. Nagle ktoś zepchnął nas ze schodów na parter. Dwóch wojskowych chwyciło Marię i ją uprowadziło, ja natomiast chwyciłam się klapy samochodu ciężarowego i zaczęłam krzyczeć: „Ratunku!”. Tak głośno krzyczałam i tak mocno trzymałam się tej klapy, że w końcu ktoś zaczął strzelać i odstraszył napastników. Mogło to się skończyć tragicznie. Człowiek, który nam pomógł i zaczął strzelać, zawołał nas potem do siebie. Ale wystraszone przygodą nie miałyśmy do niego zaufania i szybko uciekłyśmy do budynku. Marysi na szczęście nic się nie stało – była tak ubrana, że cało wyszła z tej sytuacji. Nie mogłyśmy spać, nikt zresztą nie spał. Żołnierze ciągle chodzili i wyciągali spod stołów przestraszone Niemki pod pretekstem sprawdzenia dokumentów. Wracały zapłakane, często w podartym ubraniu. Polek nie ruszano.

Następnego dnia ruszyliśmy w drogę. Kolejną noc spędziliśmy w budynku więziennym. Tym razem spałyśmy na pryczach, kilka osób na jednej pryczy. Byłyśmy już bardzo zmęczone. Pytałyśmy wojskowych, dokąd nas prowadzą. Odpowiedzieli, że do Białegostoku. Rzekomo w Białymstoku miałyśmy otrzymać dokumenty i wtedy każdy będzie mógł pójść w swoją stronę.

Potem najczęściej odpoczywałyśmy na skraju lasu. Noce też spędzałyśmy w lesie, a było przecież zimno. Rosjanie rozpalali ognisko i przy tym ognisku ogrzewaliśmy się, najpierw od przodu, a potem plecy. Któregoś dnia zatrzymaliśmy się w miejscowości, której nazwy już nie pamiętam. Było tu dużo wojska. Zgromadzono nas przed budynkiem i po kolei wpuszczano do środka. Kazano rozebrać się do naga. Jeden wojskowy w białym kitlu pędzlem zanurzonym w jakimś roztworze mazał każdego pod pachami i niżej. Dla nas, dziewczyn, było to bardzo upokarzające, ponieważ za oknami, niczym nieosłoniętymi, stali żołnierze i śmiejąc się, gapili się na nas. Zabiegi trwały tak długo, póki wszyscy nie zostali odkażeni. Ponownie ruszyliśmy w drogę. Dziennie pokonywaliśmy pieszo około 25 kilometrów. Przez cały czas towarzyszyły nam wystrzały z karabinu.

W większych miejscowościach stały kuchnie polowe, gdzie wydawano gorące posiłki. Przy okazji poszukiwano osób do obierania ziemniaków. Pamiętam, że miałam pecha, gdyż ciągle wybierano mnie do tych czynności. Mężczyźni starali się nas chronić i sami zgłaszali się na ochotnika do pracy w kuchni. Nikt z nas nie miał zaufania do żołnierzy sowieckich. Przeważnie byli pod wpływem alkoholu.

Pewną noc spędziliśmy we wsi. Mieszkańców nie było, domy były opuszczone. Z Haliną weszłyśmy na strych. Stało tam łóżko z pościelą. Gdy odchyliłyśmy pierzynę, zobaczyłyśmy na łóżku… martwą kobietę. Natychmiast uciekłyśmy. Potem, nauczone tym smutnym doświadczeniem, szukałyśmy miejsca do odpoczynku tylko w stodołach.

Powitanie Polski

Po wielkich trudach doszliśmy wreszcie do granicy polskiej sprzed II wojny światowej i dotarliśmy do Grajewa. Na noc zakwaterowano nas w budynku szkoły. Było nas około 100 osób. W drodze do szkoły zaczepiła mnie jakaś kobieta i ostrzegła, że transporty ludzi pędzonych przez Rosjan do Białegostoku wywożone są na Syberię, a więc powinniśmy się odłączyć i iść do domu na własną rękę. Kobieta zaoferowała pomoc i podała swój adres, gdybyśmy chciały się u niej zatrzymać. Postanowiłyśmy skorzystać z tej propozycji. Wzięłyśmy pod uwagę to, że wszystkie: Marysia, Janka, Zosia i my, mieszkałyśmy niedaleko siebie a do Białegostoku trzeba było pokonać pieszo jeszcze kilkadziesiąt kilometrów. Nie było sensu iść dalej z transportem.

W nocy wyszłyśmy z budynku szkoły i ukryłyśmy się w krzakach. Wędrówkę na własną rękę rozpoczęłyśmy wczesnym rankiem. Nie miałyśmy żadnych dokumentów. Koleżanki miały małe plecaki, a ja niedużą walizeczkę, i nic więcej. Poszłyśmy do Polskiego Czerwonego Krzyża po zaświadczenie, że wracamy z przymusowych robót w Prusach. Takie zaświadczenie otrzymałyśmy. Ponieważ byłyśmy już bardzo zmęczone, skorzystałyśmy z zaproszenia owej napotkanej w Grajewie kobiety.

W jej mieszkaniu panował bałagan. Na łóżkach leżały sterty pierzyn i poduszek, prawdopodobnie z kradzieży. Kobieta dała nam do spania właśnie tę pościel. Spałyśmy do wieczora. Wieczorem prze brałyśmy się i postanowiłyśmy pójść na spacer, żeby poznać miasto. Uważałyśmy, że tu nic nie może się zdarzyć, bo przecież jesteśmy w wolnej Polsce. Niestety, stało się inaczej… Nikt nas nie uprzedził, że władze rosyjskie zarządziły godzinę policyjną i wieczorem po mieście chodzić nie wolno.

Oddaliłyśmy się od domu, ale w pewnym momencie usłyszałyśmy rozkaz: „Padnij!”. Myślałam, że to żart i ogarnął mnie pusty śmiech. Ale wtedy… zaczęli strzelać. Kilku żołnierzy rosyjskich pochwyciło nas i popędziło do budynku z piwnicami. Całą noc doprowadzali tam różne osoby, przeważnie pijane i lekkiego obyczaju. W piwnicy siedziałyśmy w kucki, przytulone do siebie i wystraszone, aż do rana. Wczesnym rankiem przyszedł po nas żołnierz. Zaprowadził nas do budynku, w którym stacjonowali żołnierze, gdzie kazano nam zmywać podłogi. Oczywiście odmówiłam zmywania, czym tylko sobie zaszkodziłam. Dziewczęta po skończonej robocie zostały zwolnione, a mnie zatrzymano i nakazano dodatkowo zamieść podwórze. Ze złości i bezradności aż się rozpłakałam. Spostrzegł to przechodzący mężczyzna i zadeklarował, że zamiast mnie pozamiata. Na jego prośbę zostałam zwolniona. Dziewczęta czekały na mnie pod płotem.

Wreszcie zjawiłyśmy się w mieszkaniu kobiety. Gospodyni nie była wcale zdziwiona, że noc spędziłyśmy poza domem. Okazało się za to, że zostałyśmy okradzione – ja zostałam bez butów, a koleżankom sporo rzeczy zabrano z plecaków.

Następnego dnia opuściłyśmy Grajewo i poszłyśmy w kierunku Łomży. Cały czas szłyśmy pieszo. Początkowo szłam w skarpetach (bo moje pantofelki rozpadły się po paru kilometrach), a gdy skarpety się podarły, szłam boso. […] Między Zambrowem a Czyżewem zabrał nas jakiś człowiek jadący wozem konnym i kilka kilometrów jechałyśmy. Oczywiście, za podwiezienie zażądał zapłaty. Nic nie miałyśmy, ale jedna z koleżanek dała mu wełniany sweter. Dalszą drogę znowu szłyśmy pieszo. Wprawdzie do Gostkowa było już niedaleko, ale droga się nam dłużyła. Prowadziła nas nadzieja, że za parę minut będziemy z rodziną. W pobliżu naszej wsi zobaczyłyśmy pasące się na pastwisku krowy, a wśród nich jakiegoś chłopaka. Chłopak odwrócił się i zobaczył nas, idące drogą. Szybko pobiegł w kierunku domu, krzycząc: „Dziewczyny nasze idą!”. Był to brat Haliny.

Był 1 maja 1945 roku. Wszyscy, którzy byli w domu wybiegli na podwórko. Nie wierzyli, że to my! Tak zakończył się koszmar dziewięciu miesięcy mojego życia.