Autor urodził się w 1927 r. w Brudzewicach, województwo kieleckie. W 1942 r. wyjechał na roboty do Reichhennersdorf (Przedwojów) w Sudetach. Do wyjazdu zgłosił się za matkę. W czerwcu 1944 r. został aresztowany za posiadanie własnoręcznie narysowanego planu miejscowości, w której pracował.
[…]Podczas łapanki 24 lutego 1942 roku zabrano moją matkę, mającą wówczas czterdzieści cztery lata, i wywieziono do Opoczna. Złapanych ludzi trzymano w różnych lokalach, między innymi w szkole podstawowej przy ul. Tomaszowskiej. Sporządzano ewidencję i dokonywano wymiany ludzi starych na młodych, zdrowych i zdolnych do pracy. Mieli zostać wywiezieni z Opoczna transportem kolejowym 1 marca 1942 roku. Mój ojciec poszedł do komisji deportacyjnej z prośbą o wypuszczenie żony, ze względu na konieczność opieki nad małymi dziećmi. Otrzymał odpowiedź: „żonę wypuścimy za kogoś innego, młodszego”. Zbliżał się termin wyjazdu, sytuacja w rodzinie stawała się coraz bardziej nerwowa. Inni już wymienili dzieci za rodziców. Ojcu szkoda było każdego dziecka, ale jeszcze bardziej żony.
W przeddzień wyjazdu transportu ojciec zebrał wszystkie swoje dzieci, żeby odbyć rodzinną naradę. Zaczął bardzo płakać. Mówił, że żal mu każdego dziecka, ale jedno z nas musi pojechać do Niemiec za matkę. Płacz ojca udzielił się nam wszystkim. Najtrudniej było wskazać, kto z nas ma pojechać. Ojciec mówił: „Stasiek (lat 20) jest najstarszym synem i jest mi potrzebny do pracy w gospodarstwie. Józiek (lat 17) ma trudności ze zdrowiem, często choruje, trudno mu będzie przeżyć wojnę na robotach w Niemczech. Janek (lat 15) jest trochę za młody do ciężkiej pracy, nie jestem pewny, czy zechcą go przyjąć na wymianę za matkę. Pozostałych dzieci nie biorę pod uwagę, bo są za młode. Powiedzcie tu wszyscy, co mamy robić. Czy mamy pozwolić, żeby wasza matka, a moja żona, wyjechała do Niemiec, a my tu zostaniemy sami. Proszę się wypowiedzieć”. Stasiek był zadowolony, bo wyrok ojca padł na kogo innego, a nie na niego. Józiek nie mówił nic. Przyszła kolej na mnie. Po krótkim zastanowieniu oświadczyłem, że jestem jeszcze za młody do ciężkiej pracy, mogę wykonywać tylko jakieś prace pomocnicze. Trzeba również liczyć się z tym, że mogę tu już więcej nie wrócić, bo tam będzie trudno przeżyć wojnę. Ale jeżeli tata uważa, że powinienem jechać za mamę, to pojadę. W tym momencie poczułem strach i jednocześnie uczucie bohaterstwa. Pomyślałem sobie, że w tej rodzinie nie jestem potrzebny i chcą się mnie pozbyć, ale z drugiej strony stanę się wyzwolicielem mamy i bohaterem. Ta myśl upewniła mnie, że moja misja jest bardzo pożyteczna dla matki. Powiedziałem jeszcze raz głośniej przed wszystkimi: „Zdecydowałem się pojechać za mamę do Niemiec”. Trudna i bolesna sprawa rodzinna została rozstrzygnięta.
Następnego dnia należało wcześnie wyjechać, by przed godziną 10 zdążyć na komisję deportacyjną w Opocznie. W nocy nie spałem, męczyły mnie różne myśli – głównie te najgorsze. Czułem się skazany na tułaczkę, poniewierkę i represje ze strony wroga.
Wcześnie rano wyruszyliśmy z ojcem w drogę wozem ciągniętym przez konia. Zabrałem ze sobą odzież i trochę jedzenia. Ojciec dał mi ćwiartkę wódki na najtrudniejsze chwile. Pożegnanie z rodzeństwem było bardzo skromne, bo wszyscy byli przerażeni i onieśmieleni. Siedząc w czasie jazdy na wozie obok ojca, dokładnie przyglądałem się wszystkiemu, co spotykałem po drodze: drzewom, ludziom, budynkom, drodze, którą jechaliśmy, bo uważałem, że widzę je po raz ostatni.
Rozmowa z ojcem była trudna, bo się martwił. Często powtarzał: „Jakich ja czasów doczekałem, żebym musiał syna sam wywozić na roboty do Niemiec. Żonę mi zabrali, no i co mam robić? Janek, jak tylko będziesz na miejscu, zaraz napisz, bo wszyscy będziemy czekali na wiadomość od ciebie. Nadchodzi marzec, mrozów już może nie będzie, powinno być coraz cieplej, to łatwiej przyzwyczaisz się do tamtego klimatu. Pamiętaj Janek, napisz jak najprędzej. Ale co będzie, jak ciebie nie przyjmą, może powiedzą, że jesteś za młody, to co będzie? Żonę wywiozą. Mój Boże, co za czasy”. Rozmowa się nie kleiła, bo i o czym tu mówić, jechałem przecież na stracenie. Nie wytrzymam tego, co mnie czeka – myślałem. Kto wie, ile to lat przyjdzie być niewolnikiem, ale trudno, żeby tylko mamę wypuścili.
W Opocznie byliśmy około godziny 9.30. Ojciec wprowadził mnie przed komisję deportacyjną i powiedział, że ja pojadę do Niemiec na roboty za matkę. Po krótkiej naradzie zgodzono się na wymianę. Mamę przyprowadzono, żeby pożegnała się ze mną, a ja dołączyłem do grupy ludzi przebywających w wielkiej sali gimnastycznej. Spotkałem tu znajomych z mojej wsi.
Tego samego dnia, około południa, ustawiono nas rzędami na boisku szkolnym, według uprzednio przygotowanych list. Następnie w kolumnie, pod uzbrojoną strażą niemiecką, przeprowadzono nas przez miasto na stację kolejową i załadowano do wagonów. Z rodzicami nie mogłem się pożegnać po raz drugi. Z daleka pomachałem im tylko. Gdy szliśmy przez miasto, żegnały nas tłumy ludzi, a my czuliśmy się tak, jakbyśmy szli na stracenie.
Wagony osobowe zapełniły się. W każdym uzbrojona straż pilnowała, żeby ktoś nie ważył się uciekać. Pod eskortą, przez Tomaszów Mazowiecki, Koluszki i Piotrków Trybunalski, dojechaliśmy do Częstochowy. Tu ustawiono nas w kolumnie jak na jakąś defiladę i przeprowadzono przez miasto do baraków strzeżonych przez policję. W barakach były zbite z desek piętrowe prycze. Raz dziennie podawano ciepłą zupę z brukwi, gotowaną na końskim mięsie. Po dwóch dniach oczekiwania odczytano z list nazwiska tych, którzy mają wyruszyć do przeglądu lekarskiego. Ustawiono nas w kolumnie i zaprowadzono do innych baraków. Tam odbyło się badanie lekarskie, dezynfekcja i dezynsekcja ciała i odzieży. Po tych czynnościach zaprowadzono nas do jeszcze innych baraków.
Następnego dnia rano, w kolumnach i pod strażą uzbrojonych żołnierzy, przeprowadzono nas przez miasto do pociągu. Często słychać było strzały. To strzelano do uciekających. Na stacji kolejowej wsiedliśmy do wagonów osobowych długiego pociągu. Stąd jechaliśmy do Breslau (Wrocławia). W Breslau ustawiono nas na peronie przed wagonami, sprawdzono i policzono, a potem zaprowadzono do baraków – podobnych jak te w Częstochowie. Tu dano nam zupę z buraków pastewnych. Nie było tu już uzbrojonych żołnierzy, ich miejsce zajęli uzbrojeni Ukraińcy.
W następnym dniu formowano grupy po 50‐100 osób i stopniowo odprowadzano do pociągów, które jechały w różne strony Niemiec. Mnie przewieziono do Wałbrzycha, a następnie z grupą około 20 osób – zabrano do Landeshut (Kamiennej Góry), a stamtąd rozwożono już samochodem osobowym do konkretnych miejsc pracy. 7 marca 1942 roku, o trzeciej po południu, wraz z dwoma kolegami z Opoczna, znalazłem się w miejscowości Reichhennersdorf, Kreis Landeshut (Przedwojów, powiat Kamienna Góra). Przydzielono mnie do bauera Gustawa Alta. Koledzy też mieli pracować u bauerów.
Państwo Altowie przyjęli mnie obojętnie. Spodziewali się zapewne kogoś większego, silniejszego, zdatnego do pracy. Zaprowadzono mnie do małego pokoiku z niedużym okienkiem. W pokoju stały: łóżko, stolik, a w kącie żelazny piecyk do ogrzewania, z którego nigdy nie korzystałem. Na ścianie wisiał obraz Matki Boskiej. Gdy rozpakowałem się i umyłem, zaproszono mnie do mieszkania na pierwszy posiłek. Był to jedyny posiłek spożywany razem z gospodarzami, następne jadałem już sam w moim pokoiku. Potem Gustaw Alt wypytywał mnie o coś, czego nie mogłem zrozumieć. Następnie oprowadził mnie po swoim gospodarstwie, które składało się ze stodoły, obory z sześcioma krowami i dwoma bykami, do tego dziesięć świń, kury i gęsi. Zorientowałem się, że jest to gospodarstwo średniej wielkości (12 ‐ 15 ha), w którym pracuje dwoje starych ludzi. Bauer był szczupły, wysoki (około 180 cm), miał ponad 70 lat. Bauerka zaś gruba, niskiego wzrostu (około 155 cm), o twarzy okrągłej, z długim nosem, w wieku powyżej 60 lat. Dodatkowa siła robocza była im potrzebna.
Gdy wyszedłem na podwórko, zobaczyłem, że otaczają nas wysokie góry, ich szczyty porośnięte są lasami, a zbocza zasypane śniegiem. Wieś znajdowała się w rozległej dolinie śródgórskiej. Wzdłuż wsi płynął wartki potok, dopływ rzeki Bóbr. Droga prowadząca przez wieś była kręta, a od niej odchodziły mniejsze dróżki do poszczególnych gospodarstw. Był to dla mnie dziwny, a zarazem ciekawy krajobraz. Wydawało się, że można tu bezpiecznie przeżyć wojnę.
Zaraz przystąpiono do pracy. Szef pokazywał mi, jak mam wykonywać poszczególne czynności przy zwierzętach i w całym gospodarstwie. Wstawałem o 6 rano, spać chodziłem o 10 wieczorem. Godziny pracy nie były normowane, latem pracowałem od świtu do nocy.
Po paru dniach dowiedziałem się, gdzie i u których bauerów pracują moi koledzy z Opoczna. Obaj pracowali w pobliżu, około 200 m ode mnie. Początkowo było mi trudno porozumieć się z gospodarzami, oni coś mówili po niemiecku, a ja nic nie rozumiałem. Można było tylko domyślać się po gestach ich rąk i minach, o co chodzi. Potem stopniowo zacząłem ich trochę rozumieć i niektóre wyrazy wymawiać. Po paru miesiącach już ich rozumiałem w zakresie potrzebnym przy wykonywanej pracy.
Początkowo nie wiedziałem, co mi wolno, a co jest zabronione: czy w niedzielę mam jakiś czas wolny, czy nie, czy w wolnym czasie mogę spotkać się z kolegami, pójść do kościoła, czy nie. Nikt mi tego nie powiedział. Cały czas przebywałem w gospodarstwie i nigdzie się nie oddalałem. Dopiero dzięki późniejszemu kontaktowi z Polakami już tam pracującymi dowiedziałem się, jakie obowiązują mnie reguły. Od początku wojny pracował tu Polak Adam Ziętek, który bardzo dobrze umiał mówić po niemiecku. To on przekazywał nam dokładne instrukcje. Pracowało tu też kilkoro innych Polaków. Kontakt z nimi przynosił mi pewne zadowolenie, czułem, że w tej ciężkiej sytuacji nie byłem sam.
Po dwóch tygodniach bauer zabrał mnie do oddalonego o około trzy kilometry miasta powiatowego Landeshut. Tu robiono mi zdjęcia i wyrabiano jakieś dokumenty. Otrzymałem jedno takie zdjęcie i parę liter „P”, drukowanych na materiale. Musiałem je przyszyć do odzieży z prawej strony. Pokazano mi moje dokumenty, ale gospodarz zabrał je do siebie.
Najbardziej dokuczała mi tęsknota za krajem, wsią i domem rodzinnym. Wiedziałem, że rodzice martwią się o mnie i tęsknią, tak jak ja. Pierwszy list napisałem w tonie łagodnym, by nie martwili się o mnie. Potem czekałem na odpowiedź z domu. Pewnego dnia, już wieczorem, poproszono mnie do mieszkania gospodarzy i wręczono mi list od rodziców. Kazano mi otworzyć i przeczytać. Na widok listu rozpłakałem się, nie mogłem czytać, bo łzy nie pozwalały, zalewały pismo, zmywały litery. Po dłuższej przerwie list przeczytałem. Zaczęto mnie pytać, co się stało w domu, że tak płaczę, ale mówiłem, że jest dobrze, bo cóż innego mogłem im powiedzieć. Następne listy przekazywano mi dopiero po kolacji, przed spaniem, i już nie pytano, co dzieje się u rodziców.
Tęsknota nadal dokuczała. Myślałem, jak się stąd uwolnić. Podczas spotkania z kolegami, z którymi przyjechałem, rozmawialiśmy na ten temat, bo oni myśleli o tym samym. Wreszcie przyszedł mi do głowy dobry pomysł, żeby podczas rąbania drzewa uciąć sobie palec u lewej ręki: wtedy nie będę zdolny do pracy i będą musieli odesłać mnie do domu. Mijały dni, a drzewa nie kazano mi rąbać. Podczas spotkania z kolegami zdradziłem im swój plan. Następnego dnia jeden z kolegów zrealizował mój pomysł. Miałem do niego pretensje. Zabrano go do szpitala, palec opatrzono i przyprowadzono z powrotem, ale już do innego bauera. Po krótkim czasie palec zagoił się, a kolega pracował jak przedtem.
Rodzice ciągle prosili w listach, by opisać im położenie mojej miejscowości, bo nie umieli sobie tego wyobrazić. W wolnym czasie w niedzielę narysowałem ołówkiem plan i zaznaczyłem na nim gospodarstwa, w których pracowali Polacy, Ukraińcy i Rosjanie. Miałem dokończyć go później, bo pewne szczegóły wymagały jeszcze dokładniejszego zbadania. Tymczasem włożyłem go pod przykrycie na stoliku i o nim zapomniałem. Będą tego przykre następstwa, do których jeszcze powrócę.
Nadeszła wiosna 1942 roku, ale dopiero w połowie kwietnia. Stopniały śniegi, odkryły się pola i łąki. W gospodarstwie czyniono przygotowania do prac polowych. Siłą pociągową w tej miejscowości były przeważnie krowy i woły. Mój bauer posługiwał się dwoma wołami. Trzeba było nauczyć się zaprzęgać je do wozu i pracować nimi w polu. Były silne, ale za to bardzo powolne.
W pobliżu zabudowań, po stronie południowej, znajdowała się duża łąka, dalej na stoku góry gospodarz miał wielki płat ziemi uprawnej. Tu od wiosny do późnej jesieni spędzano przy pracy najwięcej czasu. Ze stoku roztaczał się piękny widok na całą wieś Reichhennersdorf i częściowo na miasto Landeshut.
W dni powszednie o 9 rano uzbrojeni żołnierze z psami prowadzili drogą obok naszego pola około 200 więźniów w pasiakach do pracy w kamieniołomach (najprawdopodobniej byli to więźniowie jednego z komand roboczych obozu koncentracyjnego Gross‐Rosen). Z wyglądu można było wnioskować, że mężczyźni ci są mocno wygłodzeni. Powrót tą samą drogą następował około godziny 16. Na końcu kolumny więźniowie zawsze kogoś podtrzymywali, żeby się nie przewrócił. Był to wielce przygnębiający widok.
Praca w gospodarstwie była bardzo ciężka, tym bardziej że wymagano ode mnie coraz więcej. Podczas dużego wysiłku fizycznego nie pozwalano nawet na mały odpoczynek. Starano się, by wszystkie prace polowe i w gospodarstwie były wykonane do połowy listopada. Potem następowała zima z dużymi opadami śniegu i silnymi mrozami. W czasie od 15 listopada do końca marca następnego roku pracowałem w lesie. Była to najgorsza robota, bo przy wycinaniu drzew śnieg sypał się na głowę, ubranie i buty, wszystko stawało się mokre, na zmianę nie było co włożyć, a suszyć nie było gdzie. Wyżywienie było przeciętne, raczej mało kaloryczne, a smakowało różnie. Jako wynagrodzenie dostawałem niewielkie kieszonkowe w markach niemieckich. Właściwie pieniądze nie były tu potrzebne, bo nie było co za nie kupić.
Mijały dnie i miesiące, lato, potem zima i znów lato. Czas upływał powoli. Tęsknota nie ustawała. Za to restrykcje ze strony gospodarzy były coraz bardziej surowe. Niemiec sąsiadujący z moimi bauerami często informował mnie, żebym uważał, bo są to ludzie źli i są hitlerowcami. Przyjmowałem to z niedo wierzaniem, uważałem, że są to tylko złe stosunki sąsiedzkie. Potem zorientowałem się, że odnoszenie się moich gospodarzy do mnie było odbiciem niepowodzeń na frontach prowadzonej wojny. Po każdej przegranej większej bitwie stosunek Niemców do tutejszych cudzoziemców zaostrzał się. Zauważyłem, że w moim pokoiku odbywają się częste rewizje – czego szukano, nie wiedziałem. Listy z domu dostawałem otwarte. Z pokoiku przeniesiono mnie na strych mieszkania, spałem tylko pod kocem. Były również nocne kontrole, badano, czy jestem na miejscu. Gospodyni często krzyczała, że Polacy i Rosjanie to są świnie i bandyci. Po jakimś czasie na mnie też mówiła, że jestem świnią i bandytą, tak jak wszyscy Polacy. Pogorszyła się jakość wyżywienia. Inni gospodarze zachowywali się w stosunku do cudzoziemców znacznie łagodniej.
Mimo wzrastających restrykcji wolno było w niedzielę spotykać się z kolegami, chodzić do kościoła i na spacery. Nie pozwalano nam natomiast oddalać się poza wieś ani jeździć rowerem. Po godzinie 20 należało przebywać w miejscu zamieszkania. O sytuacji na frontach wojny dowiadywaliśmy się od Niemców dobrze ustosunkowanych do Polaków. Niektórzy Niemcy potępiali politykę Hitlera dotyczącą podboju innych narodów. Byli przekonani, że przegrają wojnę.
27 czerwca 1944 roku, o siódmej rano, kiedy pracowałem przy inwentarzu, zjawił się policjant. Przywołał mnie do siebie, wyjął ze swojej torby mój plan wsi Reichhennersdorf narysowany wiosną 1942 roku i zapytał: co to jest i czy ja to rysowałem. Odpowiedziałem, że to ja rysowałem i to jest tutejsza wieś. Wypytywał mnie jeszcze o różne szczegóły na tym planie i cel jego powstania. Odpowiedziałem, że chciałem wysłać rodzicom do Polski, żeby wiedzieli, jak jest usytuowana tutejsza osada i gdzie pracują moi koledzy Polacy. „Dlaczego nie wysłałeś tego rodzicom?”. Moja odpowiedź: „Bo zapomniałem”. Końcowe stwierdzenie policjanta: „Jesteś aresztowany”.
Zaprowadził mnie do pomieszczeń urzędu gminy, zamknął na klucz w małym pokoju i gdzieś poszedł. Około godziny 10 rozpoczęło się przesłuchanie. Przesłuchiwał mnie Niemiec, rodem ze Śląska, o nazwisku Świątek, pracujący tam jako sekretarz. Doskonale mówił po polsku, ale odzywał się do mnie po niemiecku. Potem słyszałem przez ścianę, jak zeznawali moi gospodarze. Po godzinie 14 zostałem przewieziony na komendę policji w Landeshut. Tam znów mnie przesłuchiwano w języku niemieckim, a potem osadzono w areszcie. Siedziałem sam, w osobnej celi. Dostawałem na śniadanie kawałek chleba z margaryną i do popicia trochę czarnej kawy zbożowej bez cukru. Na kolację było to samo. Na obiad pół litra wodnistej zupy z buraków pastewnych. Razem ze mną przebywało około 30 osób, w tym Rosjanie, Czesi i Niemcy. W godzinach 9‐12 i 14‐17 na podwórku więziennym rąbaliśmy drzewo. Nie wolno było ze sobą rozmawiać, śmiać się, śpiewać itp. Po dwóch tygodniach nie mogłem poznać się w lustrze, byłem blady i chudy.
30 sierpnia 1944 roku o 10 rano przyszedł do mnie na podwórko Niemiec po cywilnemu i powiedział po polsku: „Janek zostaw tę siekierę i pójdź ze mną”. Tak też uczyniłem. Zaprowadził mnie na komendę policji i tam czytano mi jakieś pismo w języku niemieckim, które kazano mi podpisać. Z treści pisma wynikało, że jestem już wolny i mam powrócić do swojego bauera Gustawa Alta. Zapytano mnie, czy ma mnie zaprowadzić policjant, czy pójdę sam. Powiedziałem, że pójdę sam.
Idąc przez Landeshut, zauważyłem, że w pewnej odległości za mną idzie ten sam człowiek, który przyszedł po mnie do więzienia. Zapewne śledził mnie, czy idę we właściwym kierunku. Cały czas zastanawiałem się, co mam dalej ze sobą zrobić: czy pójść do tego samego bauera Gustawa Alta, czy pójść do wójta i prosić o zmianę miejsca pracy. Instynkt podpowiadał mi: „Nie chodź tam, bo oni zrobią ci jeszcze większą krzywdę”. To są źli ludzie, tak jak mówił mi ich sąsiad. Poszedłem do wójta Emila Klosa i prosiłem o innego gospodarza. Po wysłuchaniu moich uzasadnień zastanowił się i zaraz rozmawiał z kimś przez telefon. Potem powiedział: „Jest to trudna sprawa, ale to się może udać, jeżeli zechcesz pracować u mnie. Jesteśmy zwolennikami Hitlera, dla niego żyjemy i pracujemy. U nas jest dużo pracy, jeżeli chcesz, to zostaniesz”. Zostałem.
Wójt pokazał mi miejsce do spania, które znajdowało się na poddaszu. Oprowadził mnie po swoim gospodarstwie. Gospodarstwo było dość duże, 20‐25 ha razem z łąką. Następnie zaprowadził mnie do stajni, gdzie stały dwa kare konie. Tu powiedział: „Będziesz się nimi opiekował i razem z nimi pracował”. Pokazał mi, jak należy konie czyścić, karmić i zaprzęgać. Każdego dnia rano wyznaczał mi prace. Tu czułem się bardziej samodzielny, nikogo przy mnie nie było i nikt nie patrzył, co ja robię, jak to było u Gustawa Alta. W tym samym gospodarstwie pracowała już Ukrainka o imieniu Marusia, jej nazwiska nigdy nie poznałem. Zajmowała się głównie dwunastoma krowami, pomagała gospodyni w domu i włączała się do prac polowych. Marusia przekazywała mi wiele informacji dotyczących pracy i obyczajów rodziny Klosów.
Klosowie mieli po około 50 lat. Najstarszy z trzech synów walczył na froncie wschodnim. Młodsi chodzili jeszcze do szkoły w Landeshut. Bauer Emil Klos, szczupły, średniego wzrostu, był ciągle zajęty sprawami całej osady. Jego żona, dobrze zbudowana, wysokiego wzrostu, była pogodnie usposobiona do życia. Żartowała, śmiała się, mimo że Niemcy już przegrywali bitwy na wszystkich frontach. Martwili się o najstarszego syna, byliby spokojniejsi, gdyby walczył na Zachodzie. Mówiono mi, że Alt stara się mnie odebrać, bo on nie ma nikogo do roboty. Napisał już pismo do biura pracy. Dowiedziałem się też, że moje aresztowanie i pobyt w więzieniu przypadły na czas Powstania Warszawskiego.
Około 20 września 1944 roku przywieziono do pracy 14 kobiet, które brały udział w powstaniu. Gustaw Alt otrzymał jedną. Warszawianki nie umiały pracować w gospodarstwie rolnym, dlatego bauerzy denerwowali się na nie. One przychodziły z płaczem do mojego gospodarza na skargę. W tych sprawach byłem dla nich tłumaczem. Początkowo Emil Klos chodził i łagodził wynikłe spory. Gdy konflikty przedłużały się, powiedział, żeby wszystkie, które mają pretensję do swoich gospodarzy, przybyły w niedzielę o godzinie 10 na jego podwórko. Przyszło 14 kobiet. Wyszedł do nich i mówił podniesionym głosem, a mnie kazał tłumaczyć na język polski. Treść jego mowy można streścić następująco: „Teraz jest wojna, walczymy ze sobą. Po naszej i waszej stronie giną ludzie. Wy jesteście naszymi niewolnikami i macie robić to, co wam każemy. Jeżeli nie chcecie robić, to nie dostaniecie jeść. Jako niewolnikom stwarzamy wam zbyt dobre warunki do życia, macie nas słuchać i pracować”. Od tego czasu nikt nie przychodził skarżyć się na swojego bauera.
Mój obecny gospodarz, mimo że był hitlerowcem, to dla mnie nie był zły. Nie wyzywał mnie, nie ubliżał, traktował jak normalnego człowieka. Mimo to policja nadal często mnie odwiedzała i przeprowadzała rewizje.
Po zakończeniu prac polowych, od 16 listopada skierowano mnie do pracy w lesie. Z uwagi na silne mrozy i wielkie opady śniegu był to najtrudniejszy okres do przetrwania. Rano i wieczorem pracowałem przy koniach, a w godzinach 9‐16 w lesie.
Nerwowość wśród Niemców potęgowała się. Jedni byli przygnębieni sytuacją na frontach, drudzy chodzili źli i pomstowali na obce wojska, walczące na terenach ich kraju, a jeszcze inni uważali, że armia niemiecka obroni ich kraj. O klęsce nikt nie myślał.
W końcu kwietnia 1945 roku moi gospodarze rozpoczęli przygotowania dwóch wozów do dalekiej podróży. Znoszono do nich jakąś żywność dla ludzi i koni, odzież i pościel. Założono rusztowania do naciągnięcia plandeki. Na trasie Landeshut‐Liebau wzmógł się ruch aut ciężarowych i osobowych. Wszystkie jechały w kierunku południowym. Niektóre opróżniano z nadmiaru ładunku. Coś się działo nadzwyczajnego, ale nie wiedzieliśmy jeszcze co. Narastała psychoza. Około godziny 10 Emil Klos przywołał nas, mnie i kolegę Tadeusza. Następnie powiedział: „Obaj jedziecie z nami. Nie próbujcie uciekać, mam pistolet i będę strzelał. Macie być grzeczni i posłuszni, a nic wam się nie stanie. W tej sytuacji musieliśmy przyjąć jego warunki. Prosiłem o lepsze obuwie i zabranie ze sobą roweru, żebym miał na czym wrócić. Tadek chciał zabrać drugi rower. Prośby zostały spełnione.
Około południa ruszyliśmy w stronę Liebau. Wyjeżdżała cała rodzina Klosów, łącznie z rodzicami i dziećmi, razem z nami było 12 osób. Gdy jechaliśmy przez wieś, ludzie stali obok drogi i przesyłali im jakieś życzenia. Po wyjechaniu na główną drogę musieliśmy poruszać się prawą stroną, przy samym poboczu, bo lewą jechały samochody wojskowe i cywilne. Za Liebau skręciliśmy w boczną drogę, mniej zatłoczoną samochodami. Przejechaliśmy granicę czeską i dalej jechaliśmy w kierunku południowo‐zachodnim. Pod wieczór zajechaliśmy na nocleg do jakiegoś gospodarza. Po kolacji mnie z Tadkiem zamknięto na klucz w stodole, spaliśmy na słomie pod kocami.
Następnego dnia wyjazd nastąpił o 9 rano, jechaliśmy do godziny 16. Zwierzęta były zmęczone i należało zrobić przerwę. Trzeciego dnia było już słychać z tyłu strzały z ciężkiej broni i wybuchy bomb. To armia radziecka podążała za nami i gdzie Niemcy stawiali opór, tam zaczynały się walki. Na głównej trasie tłok był coraz większy, uciekali cywile i wojskowi. W takiej atmosferze jechaliśmy pięć dni. Ostatniego dnia byliśmy wszyscy zmęczeni i przerażeni. Pod wieczór odjechaliśmy około dwa kilometry w prawo od głównej drogi i zatrzymaliśmy się. Cały czas słychać było za nami wystrzały armatnie, a ich odgłosy przybliżały się. Idąc na nocleg do stodoły, wiedzieliśmy, że są to już ostatnie godziny, decydujące o naszym wyzwoleniu. Tej nocy nie było spania, bo strzały słychać było koło nas. Potem ich natężenie stawało się coraz słabsze. Łatwo było się domyśleć, że główny front bojowy już nas wyprzedził.
Gdy nas wypuszczono ze stodoły, zobaczyliśmy, że ranek jest ciepły i słoneczny. Zaraz poszliśmy z Tadkiem do głównej trasy. Zobaczyliśmy żołnierzy armii radzieckiej, jak kierowali ruchem pojazdów. Środkiem jezdni jechały rosyjskie samochody wojskowe, a poboczem z lewej strony szły grupy rozbrojonych żołnierzy niemieckich. Wszyscy podążali na zachód. Patrzyliśmy jeszcze długi czas na całkiem odmiennych żołnierzy. Rosjanie – bojowi, dumni, pewni siebie, jechali samochodami, a Niemcy – smutni, zrezygnowani, resztkami sił szli przed siebie. Oddziały jednych i drugich ciągnęły drogą bez końca.
Wracając z trasy do swoich bauerów, postanowiliśmy, że zaraz wyruszamy w drogę powrotną. Gdy przyszliśmy na miejsce, Emila Klosa już nie było. Na miejscu pozostała rodzina. Powiedzieliśmy im, jak wygląda sytuacja na trasie, że czujemy się już wyzwoleni i zaraz wyjeżdżamy do domu — do Polski. Cieszyliśmy się z odzyskanej wolności, że wreszcie uwalniamy się od Niemców i jedziemy do domu. Nasza gospodyni dziękowała nam za pracę u nich, trudy i niewygody, ale mówiła: „Wszystkiemu winna wojna”. Po krótkiej rozmowie i ogólnym pożegnaniu zabraliśmy przywiezione rowery i wyruszyliśmy w drogę powrotną do domu.[…].